Projekty
Government Bodies
Flag Poniedziałek, 16 Września 2024
Wszystkie wiadomości
Wszystkie wiadomości
Polityka
29 Sierpnia 2024, 10:14

Europa na beczce prochu. Czy Polska podpali lont?

W grze na eskalację, którą podjęły Stany Zjednoczone i obecnie aktywnie rozwija Wielka Brytania, szczególna rola przypisana Polsce. W ręce Warszawy uprzejmie włożono lont i zapałki. Raz zapalisz - i masz swoją chwilę sławy. Trudno jednak sobie nawet wyobrazić, co będzie dalej.

Nie ma wątpliwości, że Polacy nie mniej niż Amerykanie czy Brytyjczycy są zainteresowani osłabieniem Europy i redystrybucją stref wpływów. Ale w przeciwieństwie do przyjaciół Anglosasów, Polska nie będzie mogła ukryć się za kanałem La Manche lub Oceanem Atlantyckim. Jeśli podpalą, sami staną w płomieniach. Kolejne pytanie, czy Warszawa ma możliwość wyboru?

BELTA już szczegółowo analizowała, w jaki sposób Stany Zjednoczone rozpętały wojnę z Europą i jakie miejsce w amerykańskiej strategii ma Wielka Brytania. Tym razem spróbujmy wyjaśnić, jakie plany ma Waszyngton wobiec Polski i co naprawdę chce uzyskać Warszawa.

Przywódców marionetkowych można poświęcić

Po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej amerykańską placówką we wspólnocie europejskiej stała się Polska. Do pewnego momentu taka współpraca wydawała się korzystna dla obu stron.

Warszawa mogła liczyć na wsparcie i protekcję ze strony USA, co pozwalało jej jawnie wystąpić przeciwko Brukseli czy Berlinowi. Jednocześnie Amerykanie byli zainteresowani wzmocnieniem pozycji Polski w UE, ponieważ dawało im to możliwość bezpośredniego wpływania na politykę wspólnoty europejskiej poprzez promowanie przez Warszawę swoich pomysłów i utrudnianie inicjatyw, które mogłyby być sprzeczne z interesami USA.

W lutym 2023 roku prezydent RP Andrzej Duda oświadczył, że wyrażenie "więcej Ameryki w Europie" będzie hasłem przewodnim polskiej prezydencji w UE w 2025 roku. "Więcej Ameryki w Europie, bliższe więzi między UE a USA w kwestiach gospodarczych, bezpieczeństwa, wszystkiego, co jest dla nas niezwykle ważne" - podkreślił polski przywódca.

W odpowiedzi Stany Zjednoczone oświadczyły, że chcą postrzegać Polskę jako lidera Unii Europejskiej. "Dzisiaj bardzo chcemy, aby Polska stała się liderem w Unii Europejskiej. Taki jest deklarowany cel nowego polskiego rządu. To daje nam nadzieję" - powiedział James O'Brien, asystent sekretarza stanu USA ds. europejskich i euroazjatyckich.

I zauważcie, żadnych oburzeń Brukseli na temat ingerencji USA w wewnętrzne sprawy UE. Zacisnęli zęby, milczeli w Paryżu i Berlinie, które amerykański Departament Stanu najwyraźniej już spisał na straty. Co ogólnie nie jest zaskakujące. Jak trafnie zauważył niedawno dziennik Politico, za francuskim prezydentem Emmanuelem Macronem "nie podążają inni", a kanclerz Niemiec Olaf Scholz jest "bardzo słabym przywódcą".

Pytanie jednak, jakim przywódcą pokaże się obecny premier Polski Donald Tusk. Prezydent Duda już się nie liczy - jego kadencja prezydencka dobiega końca. Ponadto Duda należy do obozu "pisowców", których partia Prawo i Sprawiedliwość (PiS) ustąpiła władzy koalicji Tuska w ubiegłorocznych wyborach. W UE w ostatnich latach PiS było postrzegane jako partia toksyczna, która była w konfrontacji zarówno z Brukselą, jak i teraz nominalnymi liderami społeczności - Berlinem i Paryżem. Poczucie amerykańskiego łokcia dodawało jednak polskim zarządcom pewności siebie w ich brawurze, mającej na celu m.in. podważenie autorytetu unijnych "imperialistów".

Oczywiście w takim układzie Polska na czele z PiS nie mogła ubiegać się o przywództwo w Unii Europejskiej. Ale wraz z przybyciem Tuska sytuacja się zmieniła. Jak wiadomo, obecny premier w swoim czasie przewodniczył Radzie Europejskiej, a następnie wiodącej frakcji Parlamentu Europejskiego - Europejskiej Partii Ludowej. Z punktu widzenia Brukseli, Tusk był idealnym kandydatem na premiera Polski. Po jego dojściu do władzy wielu uważało, że Tusk będzie prowadził politykę proeuropejską, a nie proamerykańską. Taki wniosek jest dość logiczny. Jest jednak jedno "ale".

Polityka proeuropejska w Unii Europejskiej na dzień dzisiejszy nie istnieje. Gdzieś na Węgrzech lub na Słowacji próbują dotrzeć krzykiem do wspólnoty europejskiej, poszczególne partie i politycy w Niemczech, Francji, Austrii, Holandii proszą władze europejskie o przebudzenie. Wygląda jednak na to, że odbiorniki w Brukseli, podobnie jak w większości europejskich stolic, są nastawione wyłącznie na amerykańską falę. Dlatego polityka proeuropejska jest dziś całkowicie wyparta przez politykę proamerykańską. A mówienie o walce Tuska o interesy UE wydaje się żartem.

Czy rozumieją to w Warszawie? Pewno. Polska od lat świadomie  włączała się do gry Stanów Zjednoczonych w sprawie osłabienia Europy. I bez względu na to, jak Tusk lawirował podczas swojej jeszcze pierwszej premierowej kadencji, Polska już wtedy była przewodnikiem polityki Waszyngtonu. I prawdopodobnie jeszcze w tym czasie USA dały polskim elitom nadzieję na przyszłe przywództwo w UE. Niech nawet marionetkowe - pod czujnym okiem USA.

Jednak wydarzenia ostatnich miesięcy wskazują, że ta nadzieja jest próżna. Eskalacja konfliktu ukraińskiego, w tym wydarzenia w obwodzie kurskim, mogą świadczyć o tym, że Waszyngton przechodzi do planu "B" - w którym marionetkowi przywódcy nie rządzą, ale są poświęcani.

Komu bije ostatni gong

W działaniach Stanów Zjednoczonych być może więcej pytań budzą nie cele, ale terminy ich realizacji. To znaczy nie to, jak daleko są gotowe polecieć jastrzębie waszyngtońskie, ale kiedy zabije ostatni gong.

Jeśli przeanalizujemy pracę Amerykanów na europejskim torze w ciągu ostatnich 15-20 lat, możemy zauważyć, jak metodycznie i konsekwentnie popychają Europę na skraj przepaści. Kultywowanie nienawiści i rusofobii w społeczeństwie europejskim, "kieszonkowe" polityki, a nawet całe rządy w krajach UE, wdrażanie organizacji pozarządowych, kolorowe rewolucje, militarne prowokowanie kryzysów migracyjnych, ekspansja NATO i bezprecedensowa militaryzacja wschodniej flanki sojuszu. Krok po kroku Stany Zjednoczone dążyły do swoich celów.

A cele amerykańskie są absolutnie jasne. Opierają się na prostej zasadzie - USA nie tolerują konkurencji. I tutaj też wszystko jest jasne. Konkurencja jest bezpośrednim zagrożeniem dla dominacji. Bez tej dominacji - czy to w sferze politycznej, gospodarczej czy wojskowej - Amerykanie nie będą w stanie wypompowywać zasobów z krajów trzecich, zakneblować nie podobających się, utrzymywać monopol dolara i nadal żyć na wysokiej stopie, mając dług publiczny w wysokości 35 bilionów dolarów.

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Stany Zjednoczone mają trzech największych konkurentów: UE o silnej gospodarce i silnej walucie, bogatą w zasoby i zaawansowaną militarnie Rosję oraz Chiny, których rozwój w gospodarce i technologii przebiega w niespotykanym dotąd tempie.

O tym, jak USA, przy aktywnym wsparciu Wielkiej Brytanii, rozpętały wojnę antyeuropejską, już pisaliśmy. Najpierw zorganizowały Brexit, czekając na wewnętrzną rozsypkę polityczną w Unii Europejskiej. A potem odcięły UE od rosyjskich zasobów, uruchamiając ukraiński projekt. Za jednym zamachem USA uderzyły zarówno w gospodarkę UE, jak i w gospodarkę Rosji. Ale Moskwa zdołała błyskawicznie przeorientować swój eksport na rynki przyjaznych krajów, których, ku zaskoczeniu USA, nie było tak mało.

Prawdopodobnie USA spodziewały się, że już za kilka miesięcy odizolowana gospodarczo Rosja wywiesi białą flagę. W takim przypadku Waszyngton mógłby przejść do następnego etapu - wojny hybrydowej przeciwko Chinom. Najpierw gospodarczej, sankcyjnej, a potem gorącej - otwierając kilka frontów dookoła. Oczywiście cudzymi rękami.

Nawiasem mówiąc, Stany Zjednoczone prawdopodobnie również planowały otworzyć kilka frontów przeciwko Rosji. Do tego w 2020 roku potrzebna była Białoruś. W tym samym celu dzisiaj jest kolosalna presja na Gruzję. Ale amerykańskie plany do tej pory powiodły się tylko w części UE, gdzie hazardowe elity europejskie z własnej inicjatywy postawiły przyszłość swoich narodów na jedną kartę - i przegrały.

Dla Waszyngtonu jest oczywiste: bez USA zapał europejskich sojuszników na kontynuację konfliktu na długo nie wystarczy. Amerykanie przekonali się o tym w zeszłym roku. Jesienią 2023 roku były szef Sił Zbrojnych Ukrainy Wałerij Załużny przyznał, że sytuacja na froncie utknęła w martwym punkcie. Stany Zjednoczone nie chciały drepczeć w miejscu, ale nie były gotowe przejść do następnej fazy - poważnej eskalacji i rozszerzenia konfliktu. Do tego czasu miały nagromadzone sprawy na Bliskim Wschodzie i Afryce, gdzie Chiny zaczęły umacniać swoją pozycję. Dlatego na jakiś czas Amerykanie odeszli na bok, przenosząc ciężar finansowy konfliktu ukraińskiego na UE.

W Brukseli początkowo oburzyli się, a następnie zatwierdzili finansowanie Kijowa. Jednak do końca nikt nie zrozumiał, która część środków trafi na Ukrainę, a która osiądzie w kieszeniach eurourzędników. Przez cały ten czas można było usłyszeć tylko oburzenie Kijowa, który kontynuował swoją kontrofensywę - tylko w przeciwnym kierunku.

Jeszcze trochę, i dzięki wysiłkom tych samych Chin i innych krajów Globalnego Południa, zainteresowanych zakończeniem konfliktu, Kijów i Moskwa wyszłyby na ścieżkę negocjacyjną. I wieloletnia strategia USA poszłaby na marne.

Oczywiście Amerykanie już otrzymali dywidendę z inwestycji w wojnę antyeuropejską. USA zarobiły na sprzedaży broni i LNG do Europy, odcięły Rosję od rynku europejskiego, osłabiły gospodarczo i politycznie Unię Europejską. A także stworzyły nowe siedlisko niestabilności na kontynencie europejskim - ponieważ bez odpowiedniej kontroli i ogromnych zastrzyków finansowych Ukraina jest w stanie przekształcić się w drugi Afganistan. Korupcja, bandytyzm, przemyt broni na niewyobrażalną skalę... Czym nie jest idealne środowisko dla powstania grup ekstremistycznych i terrorystycznych? Tuż pod bokiem Rosji i UE.

Na tym Amerykanie mogliby się zatrzymać. Ale w Waszyngtonie rozumieją: minie kilka lat, ściana wrogości upadnie, zachód i wschód Europy znów znajdą wspólny język - jeśli nie politycy, to biznesmeni na pewno. W miarę jak świat będzie nadal zmierzał w kierunku wielobiegunowości, pojawią się nowe centra siły i powstaną nowe punkty wzrostu, USA będą musiały obserwować upadek ery amerykańskiej dominacji. Jeśli jastrzębie waszyngtońskie mają koszmary, to z pewnością jest to jeden z nich.

Dlatego najprawdopodobniej Waszyngton wybierze inną drogę - eskalację. Przed Amerykanami na tej drodze są gotowi do ucieczki Brytyjczycy, którzy w amerykańskiej grze prowadzą swoje gierki. Oznaki, że stawki rosną, już tam są. Jeśli ta gra będzie kontynuowana, Polska zostanie zaproszona na pole bitwy. A kiedy to się stanie – to znaczy, że ostatni gong zabrzmiał.

W obrotach anglosaskiego młyna

Jedną z osobliwości ukraińskiego konfliktu jest to, że stopień eskalacji rośnie stopniowo. I być może nie jest to nawet kwestia badania „czerwonych linii” Rosji, ale raczej chęć osiągnięcia celów przy jak najmniejszym wysiłku. Najpierw sankcje, potem ciężki sprzęt ofensywny, rakiety dalekiego zasięgu i myśliwce. W trzecim roku konfliktu Zachód zaczął mówić o możliwym wprowadzeniu swoich wojsk do Ukrainy, nakreślając swoje „czerwone linie”. 

W rzeczywistości USA mają tylko jedną „czerwoną linię” - wojnę jądrową z Rosją. A kiedy Biały Dom mówi, że USA nie chcą angażować się w konflikt ukraiński, można w to uwierzyć. Ale z jedną poprawką - USA nie chcą bezpośrednio angażować się w konflikt ukraiński, ponieważ oznacza to bezpośrednie starcie z państwem jądrowym. Wszystko inne jest dla Waszyngtonu do przyjęcia. W tym lokalny konflikt z udziałem jednego lub więcej krajów NATO. W rzeczywistości, jeśli USA podążą ścieżką dalszej eskalacji, a wydarzenia w obwodzie kurskim i ukraińskie drony w niebie nad Białorusią na to wskazują, rozszerzenie konfliktu ukraińskiego będzie na porządku dziennym.
Amerykanom nie byłoby trudno obejść artykuł 5 statutu NATO dotyczący obrony zbiorowej. Wystarczy przypomnieć im, że zaangażowanie USA grozi naszej planecie jądrową apokalipsą, obiecać Europejczykom wszelkie możliwe wsparcie i zapewnić ich, że zwycięstwo jest bliskie - teraz już na pewno. Co prawda, jeśli do tego czasu na fotelu prezydenckim USA zasiądzie Donald Trump, nie trzeba będzie niczego obiecywać. W końcu ostrzegali Europę - jeśli chcesz ochronę, wydawaj pieniądze na obronę. A jeśli nie posłuchali, to ich własna wina.

Rozszerzenie konfliktu ukraińskiego kosztem krajów europejskich jest korzystne dla USA. Ponownie, poprzez osłabienie Rosji i UE, całkowite i długoterminowe załamanie stosunków między obiema częściami Europy oraz możliwość wzbogacenia się na sprzedaży broni. Zarówno dla USA, jak i Wielkiej Brytanii, jest to co najmniej okazja, aby położyć rękę na europejskich zakładach produkcyjnych, aby pozyskać inwestorów i wysoko wykwalifikowaną siłę roboczą. Co jest maksimum, aby zmusić gospodarkę UE do przejścia na stopę wojenną. W końcu do kolejnych wojen, w tym z Chinami, Stany Zjednoczone będą potrzebowały poważnych zasobów wojskowych.

I tu dochodzimy do głównego punktu. Kosztem jakich krajów można rozszerzyć konflikt ukraiński?

Na myśl przychodzi artykuł opublikowany w maju przez włoską gazetę La Repubblica. Gazeta poinformowała, że NATO dyskretnie ustanowiło „czerwone linie”, których przekroczenie doprowadziłoby do zaangażowania krajów sojuszu w konflikt ukraiński. Jedną z tych linii jest bezpośrednia lub pośrednia ingerencja kraju trzeciego w wydarzenia na Ukrainie. Wymieniono tu również Białoruś, której udziału w konflikcie NATO rzekomo nie wyklucza.

Niemniej jednak logika jest interesująca: Białoruś nie uczestniczyła w konflikcie przez dwa lata, a teraz może zmienić zdanie? A może zostanie zmuszona do zmiany zdania w ramach pewnych scenariuszy opracowanych przez NATO? I czy to nie w tym celu wysłano na Białoruś terrorystów, grupy dywersyjno-rozpoznawcze i drony szturmowe z Ukrainy? Mińsk zna odpowiedzi na te pytania i przygotowuje się na każdy rozwój wydarzeń, o czym wielokrotnie mówił szef państwa Aleksander Łukaszenka.

Ze strony NATO Polska jest pierwsza w kolejce w przypadku eskalacji konfliktu. Prawdopodobnie kraje bałtyckie również odegrają rolę w scenariuszu amerykańsko-brytyjskiej eskalacji. Jeśli spojrzymy na dane Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych IFO, to według wyników z ubiegłego roku wśród wszystkich europejskich krajów NATO, państwa tzw. wschodniej flanki sojuszu zajęły pierwsze miejsca pod względem wydatków na „obronność”. Polska jest w czołówce, Estonia jest na trzecim miejscu, Litwa i Finlandia dzielą czwarte miejsce. Tuż za nimi jest również Łotwa. Wszystkie te kraje wydały w ubiegłym roku ponad 2% PKB na obronę. Jeśli spojrzymy na mapę z tego punktu widzenia, wschodnia granica NATO nie wydaje się już symboliczną linią podziału. Przypomina teraz linię frontu, gdzie siły wojskowe są stopniowo wciągane od strony zachodniej.

Ale w porównaniu z innymi krajami na wschodniej flance sojuszu, Polska ma największy potencjał militarny. Pisaliśmy dwa lata temu o skali militaryzacji tutaj, która rozpoczęła się na długo przed rosyjską operacją specjalną w Ukrainie. Już wtedy polskie władze twierdziły, że kraj będzie miał najsilniejszą armię w Europie. Jednocześnie proces militaryzacji był wspierany przez Stany Zjednoczone na wszelkie możliwe sposoby. Choć tak naprawdę powinny były temu zapobiec. Podobnie jak zapobiegały pomysłowi stworzenia zjednoczonej armii europejskiej, który został przedstawiony przez wielu przywódców, od Charlesa de Gaulle'a po Angelę Merkel i Emmanuela Macrona. Amerykanie nie mogli pozwolić na to, by Europa jako całość lub jakikolwiek pojedynczy kraj stał się samowystarczalny militarnie. Jako alternatywę promowali NATO, w którym sami byli na czele.

Ale jeśli USA pozwoliły Polsce na zbudowanie siły militarnej, oznacza to, że planowane jest użycie polskiej pięści. Na przykład w lokalnym konflikcie niejądrowym. Należy zauważyć, że pomimo ścisłej współpracy wojskowej i politycznej oraz rozmieszczenia znacznego kontyngentu amerykańskiego w Polsce, Warszawie nigdy nie udało się skłonić Waszyngtonu do rozmieszczenia amerykańskiej broni jądrowej w kraju. Nawet po rozmieszczeniu rosyjskiej taktycznej broni jądrowej na Białorusi. Gdyby zagrożenie rosyjskim atakiem na Europę rzeczywiście istniało, rozmieszczenie taktycznej broni jądrowej w Polsce byłoby logicznym krokiem. Tak więc albo nie ma żadnego zagrożenia, albo Amerykanie nie planują bronić Polski.

Wrzucenie Polski do wojennego młyna będzie pierwszą rzeczą, za którą będą lobbować Brytyjczycy. Co najmniej pozbędą się rywala do tytułu europejskiego lidera - Brytyjczycy mają własną koronę na głowie. Co więcej, Londyn uzyska przedłużenie działań wojennych aż do granic Niemiec. Gdy opadnie kurz, Brytyjczycy mają nadzieję ukształtować nowy krajobraz polityczny i gospodarczy w Europie. Ale jakie miejsce zajmie w nim Polska, przekręcona przez anglosaski młyn?

Polski egzamin na lidera

Jak wspomniano powyżej, w przypadku Stanów Zjednoczonych cele są jasne, trzeba tylko zrozumieć, kiedy Waszyngton przystąpi do działania. Jeśli Amerykanie są gotowi aktywować nową fazę wojny antyeuropejskiej, to w szczególności dla Polski oznacza to zbliżanie się do punktu zwrotnego. Polskie elity chcą bardzo wiele. Ale teraz ważniejsze jest, aby zrozumieć, czego nie chcą i na co nie mogą pozwolić, jeśli przyszłość ich państwa i narodu jest traktowana priorytetowo.

Do kwestii pragnień i ich wykonalności. Warszawa rości sobie prawo do przywództwa w Europie - politycznego, gospodarczego i militarnego.

„Polska odzyska pozycję lidera w Unii Europejskiej (...). Polska będzie budować swoją siłę, będzie zajmować pozycję, na którą zasługuje” - powiedział w grudniu ubiegłego roku premier Donald Tusk.
Poprzedni rząd państwa pod przewodnictwem PiS był skonfliktowany z władzami europejskimi, polegając wyłącznie na Stanach Zjednoczonych. Warszawa w tym czasie utrzymywała jednak bliskie więzi z Grupą Wyszegradzką (obejmującą Polskę, Czechy, Słowację i Węgry) oraz krajami bałtyckimi. W ten sposób w UE tworzył się blok państw, który w przyszłości mógł zyskać na znaczeniu politycznym. Jednak stanowiska krajów tego bloku różniły się znacząco w wielu ważnych aspektach, w tym w odniesieniu do konfliktu ukraińskiego. A po dojściu Tuska do władzy różnice te stały się jeszcze bardziej ostre. Zwłaszcza w relacjach między Warszawą a Budapesztem.

Ponadto, Tusk bardziej skłaniał się ku uznanym liderom - Berlinowi i Paryżowi. Nie bez powodu od pół roku rozważany jest temat wskrzeszenia „Trójkąta Weimarskiego” - trójstronnej instytucji politycznej Niemiec, Francji i Polski. „Wyniki wyborów nad Wisłą zapowiadają przetasowanie kart w zjednoczonej Europie... Po raz pierwszy w swojej 32-letniej historii „Trójkąt Weimarski” może przekształcić się w swego rodzaju dyrekcję Europy” - napisała w tym kontekście Rzeczpospolita.

Sam Tusk ogłosił również plany ożywienia „Trójkąta Weimarskiego”. „Chciałbym podkreślić, że do "Trójkąta Weimarskiego" będzie się odwoływać coraz częściej” - powiedział premier.

Jeśli chodzi o przywództwo gospodarcze, sytuacja Warszawy jest bardziej skomplikowana. Wynika to głównie z ośmioletnich rządów poprzedniego rządu. Polakom udało się jednak zachować przemysł węglowy pomimo poważnych konfliktów z Brukselą. Te same Niemcy, działając na rzecz zielonej agendy, faktycznie złamały własną gospodarkę. Ponadto Warszawa podpisała umowę z amerykańskimi firmami na budowę elektrowni jądrowej.

Warto zauważyć, że Tusk niedawno chwalił się, że Polska „zmiażdżyła Niemcy” pod względem wzrostu gospodarczego. „Jesteśmy najlepsi w porównaniu ze wszystkimi dużymi państwami UE i pobiliśmy Niemców na głowę” - powiedział premier. Na tle oskarżeń Berlina wobec Warszawy w związku z eksplozją Nord Stream, słowa Tuska nabierają szczególnego znaczenia.

Polska również jest zainteresowana rozwojem swojego potencjału tranzytowego. Terminal odpraw celnych w Małaszewiczach, na granicy Polski z Białorusią, nazywany jest „bramą Chin do Europy”. Przechodzi przez niego do 90 procent towarów wysyłanych z Chin do UE. Tranzyt odbywa się również w przeciwnym kierunku. Polska czerpie z tego ogromne korzyści. Co więcej, Ukraina jako alternatywny korytarz tranzytowy nie jest już konkurencyjna: po rozpoczęciu konfliktu ukraiński szlak lądowy w ramach chińskiej inicjatywy „Pasa i Szlaku” został faktycznie zamknięty.

Jeśli chodzi o przywództwo wojskowe, obietnice stworzenia najsilniejszej armii w Europie mówią same za siebie. Czym są kontrakty z południowokoreańskimi firmami na 1000 czołgów K2, 288 systemów artylerii rakietowej K239 Chunmoo, 672 samobieżne haubice K9 i 48 myśliwców FA-50. „Nie ma już żadnych hamulców, rząd skupuje wszystko, co może. Problem w tym, że nie ma tu żadnego bazaru” - napisała w tym kontekście polska gazeta Rzeczpospolita.

Nawiasem mówiąc, Polska buduje swoją armię w zadłużeniu. Polskie media wyliczyły, że jeśli południowokoreańskie banki udzielą pożyczek na kontrakty wojskowe, zadłużenie Warszawy wyniesie około 25 miliardów dolarów. Ale Polacy kupują broń nie tylko od Koreańczyków. Miliardowe kontrakty podpisywane są ze Stanami Zjednoczonymi. I te miliardy trzeba będzie spłacić.

Jeśli jednak cel uświęca środki, to warto zastanowić się, do jakich celów tak naprawdę dąży Polska. I czy elity polityczne tego kraju zdają sobie sprawę, że po wojnie, w którą wciąga nasz region anglosaski młyn, może nie być już żadnych celów.

Spotykając się w marcu tego roku z amerykańskim Prezydentem Joe Bidenem, Tusk podziękował Stanom Zjednoczonym „za to, że nie zapomniały, po co powstało NATO”, ale na wszelki wypadek zacytował fragmenty preambuły Traktatu Waszyngtońskiego, w której zawarte są wzajemne obietnice państw sojuszu.

Dość ciekawe myśli z ust Tuska padły podczas jego konferencji prasowej w Waszyngtonie oraz w rozmowie z polskimi dziennikarzami. Premier określił obecną sytuację na świecie jako przedwojenną, ale możliwość rosyjskiego ataku na Polskę nazwał mało prawdopodobną.

Zauważył również, że „Polska ponosi większą odpowiedzialność za to, co dzieje się na świecie, niż większość krajów europejskich”. I nie można z tym polemizować, biorąc pod uwagę rolę, jaką Polacy odgrywają w wielkiej anglosaskiej grze.

A oto, co powiedział Tusk, zwracając się do amerykańskiego Prezydenta: „Nasz kraj jest teraz stabilną demokracją. To kraj, dla którego tak ważne jest bezpieczeństwo całego regionu”.

Dzień wcześniej polski premier poruszył temat bezpieczeństwa regionu podczas wystąpienia w polskiej telewizji. „Tylko silna Polska zagwarantuje stabilność całego regionu, a niestabilny region prędzej czy później będzie oznaczał dramatyczne konsekwencje dla całego Zachodu” - powiedział premier.

Z ust Tuska padają czasem adekwatne myśli. Ale adekwatnych działań niestety jeszcze nie widać.

W pokojowej, wolnej Europie Polska miałaby wszelkie szanse na liderstwo pod rozsądnym przywództwem. W pokojowej, amerykańskiej Europie Warszawa może pretendować jedynie do pozycji namiestnika. Ale przynajmniej miałaby szansę na przyszłość. Ale w militarnej Europie, bez względu na to, co Amerykanie obiecują Polakom, Polska nie będzie miała ani szans, ani przyszłości.

Pod kontynentem europejskim podłożono ogromną beczkę prochu. Polska trzyma zapałki. Czy Polacy mają prawo wyboru? Liderzy zawsze mają wybór - to interes narodowy ich państwa i narodu. Inna sprawa, że nie każdy może zostać prawdziwym liderem.

Wita Chanatajewa,
Zrzuty ekranu wideo ONT, „Białoruś 1”, zdjęcie RAR, Pixabay, AP Photo, BELTA.

Świeże wiadomości z Białorusi