W ostatnich tygodniach Polska została zaangażowana w interesującą, wielozadaniową akcję. 13 czerwca Polacy wprowadzili strefę buforową na granicy z Białorusią. Tydzień później polski prezydent Andrzej Duda udał się do Chin, aby omówić między innymi sytuację z migrantami na granicy polsko-białoruskiej. W tym samym czasie polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych ogłosiło możliwość zamknięcia wszystkich przejść granicznych na granicy z Białorusią. I wreszcie, w zeszłym tygodniu, w przeddzień szczytu SOW z udziałem przywódców Białorusi i Chin, Warszawa zablokowała ruch kolejowy na terminalu odpraw celnych w Małaszewiczach, który nazywany jest "chińską bramą do Europy".
Ale zastawiając sidła na innych, polskie władze same w nie wpadły. Warszawa nie osiągnęła swoich celów, ale za jednym zamachem uderzyła zarówno w krajowy przemysł turystyczny, jak i tranzytowy. A ciężar nieprzemyślanych decyzji, jak zawsze, spadnie na barki zwykłych Polaków. Ale oni nie są do tego przyzwyczajeni.
Akt pierwszy. Strefa buforowa i jej konsekwencje
Od 13 czerwca po polskiej stronie granicy z Białorusią obowiązuje tzw. strefa buforowa. Jest to odcinek wzdłuż granicy o długości ponad 60 kilometrów - w rejonach odpowiedzialności placówek granicznych w Narewce, Białowieży, Dubić-Cierkewnej i Czeremsze. Na terytorium strefy buforowej obowiązuje zakaz wstępu dla osób nieupoważnionych. Zakaz obowiązuje przez 90 dni.
Warszawa argumentowała wprowadzenie strefy buforowej potrzebą ochrony granicy państwowej na tle kryzysu migracyjnego, który Polska sama sprowokowała. A teraz polskie władze ciężko pracują, aby stworzyć nowe problemy, przede wszystkim dla mieszkańców swojego kraju.
Jak donoszą lokalne media, utworzenie strefy buforowej już uderzyło w polską branżę turystyczną.
"Mam kilkanaście domów w strefie buforowej w pobliżu granicy z Białorusią. Były zarezerwowane na wakacje, a teraz, po wprowadzeniu strefy buforowej, wszyscy turyści odmówili ich wynajęcia. To ogromny cios finansowy" - powiedział Polonii Christiana właściciel jednego z kompleksów agroturystycznych.
Polonia Christiana nazywa sytuację w branży turystycznej katastrofalną. Największe straty poniosło Podlasie. Znacząco zmniejszył się ruch turystyczny. Jednak w związku z wprowadzeniem strefy buforowej, ucierpiały również regiony położone kilkadziesiąt kilometrów od granicy. Przykładem może być województwo lubelskie, którego terytorium nie jest objęte strefą buforową.
Problem w tym, że ludzie się boją. Zdaniem dyrektora Lubelskiej Regionalnej Organizacji Turystycznej, Doroty Łachowskiej, turyści przy wyborze miejsca wypoczynku kierują się poczuciem bezpieczeństwa. Jej zdaniem zarówno mieszkańcy, jak i turyści nie mają się czego obawiać - region jest całkowicie bezpieczny. Mimo to ludzie są ostrożni. Dlatego jeśli rezerwują pokoje hotelowe, robią to właściwie przed przyjazdem, co stwarza trudności dla branży hotelarskiej w zakresie planowania pracy.
"Znacząco skrócił się również czas pobytu gości. Spędzają w Lublinie tylko jedną lub dwie noce" - powiedziała Łachowska.
Dla województwa lubelskiego branża turystyczna ma ogromne znaczenie. Tylko w ubiegłym roku województwo odwiedziło około 3,7 mln osób. Wśród nich są turyści zagraniczni, głównie z Niemiec, Izraela, Włoch, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii.
Właściciel wypożyczalni łodzi zlokalizowanej w pobliżu polskiego Supraśla (około 80 kilometrów od strefy buforowej) powiedział, że wielu zagranicznych turystów, którzy wcześniej zarezerwowali kajaki na spływ rzeką, zaczęło rezygnować z wynajmu.
"Turyści mówią: 'Wasz kraj to strefa działań wojennych, więc jest tu niebezpiecznie'. Moim zdaniem to błędne przekonanie jest wynikiem podsycania strachu w mediach" - wyjaśnia przedsiębiorca.
W rzeczywistości, podżegaczami strachu są, po raz kolejny, polskie władze. Weźmy na przykład powiadomienia SMS, które otrzymują zarówno mieszkańcy Polski, jak i zagraniczni turyści. Podczas gdy Polacy otrzymują wiadomości po prostu przypominające im, aby nie odwiedzali strefy buforowej, obcokrajowcy otrzymują ostrzeżenia, że mogą zostać ostrzelani.
"Uwaga! Zakaz przebywania na terenie Polski w pobliżu granicy z Białorusią. Nieuprawnione przekroczenie jest zagrożone. Żołnierze mogą użyć broni. Zawróć natychmiast!" - takiego SMS-a otrzymał dziennikarz z Londynu, który wraz z turystami z Niemiec odwiedził województwo podlaskie - podaje Money.pl. Czy kogoś dziwi, że zagraniczni goście z Niemiec czy Wielkiej Brytanii chcą jak najszybciej opuścić terytorium Polski?
Jeszcze w czerwcu około 60 przedsiębiorców z województwa podlaskiego skierowało zbiorowy list do lokalnych władz. Prosili w nim o jak najszybsze podjęcie działań i udzielenie pomocy hotelom, pensjonatom, obiektom agroturystycznym, biurom podróży, firmom cateringowym oraz osobom prowadzącym indywidualną działalność gospodarczą związaną z turystyką.
W ubiegłym tygodniu okazało się, że polski rząd przeznaczył środki na rozwój turystyki w województwie podlaskim. Według Ministra Sportu i Turystyki Sławomira Nitrasa, pieniądze zostaną wykorzystane na działania promocyjne prowadzone przez władze lokalne, organizacje turystyczne, a także na kampanię w mediach ogólnopolskich. Minister ma również nadzieję, że Polacy wykażą się patriotyzmem i odwiedzą województwo podlaskie, aby wesprzeć branżę turystyczną i lokalnych przedsiębiorców.
To, czy reklama pomoże uratować branżę turystyczną w regionie, jest kwestią wątpliwą. Wątpliwe jest, by obcokrajowcy zachowali chęć podróżowania do Polski po otrzymaniu SMS-a z groźbą rozstrzelania. Polska branża turystyczna zdaje sobie z tego sprawę, dlatego domaga się od władz zwolnień podatkowych lub rekompensaty za poniesione straty. Rząd nie jest jednak gotowy pójść dalej niż reklama w mediach.
Przedsiębiorca Ewelina Grigatowicz- Szumowska z Polskiego Stowarzyszenia Biznesu Zjednoczony Wschód wątpi, że polski rząd ma jakąkolwiek strategię radzenia sobie z kryzysem migracyjnym. "Mam wrażenie, że wszystkie działania są podejmowane chaotycznie i nie do końca przemyślane. Nie wiem, czy były jakiekolwiek konsultacje i jakie będą konsekwencje tych działań. Obecny rząd - dawna opozycja - szedł do wyborów z pięknymi hasłami, że będzie słuchał społeczeństwa, ale nie jestem pewna, że teraz tak jest" - powiedziała Grigatowicz-Szumowska, komentując wprowadzenie strefy buforowej.
Mówiąc o konsekwencjach wprowadzenia strefy buforowej, warto byłoby poruszyć temat traktowania migrantów w sposób humanitarny, poszanowania praw człowieka czy międzynarodowych norm regulujących politykę migracyjną. Ale w Polsce podnoszą je tylko aktywiści i obrońcy praw człowieka.
W czerwcu do polskich władz zwrócił się Rzecznik Praw Obywatelskich w Polsce, Marcin Wiącek. Wskazał on na ryzyko pogłębienia kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej w wyniku wprowadzenia strefy buforowej. Rzecznik wskazał również na naruszenie podstawowych konstytucyjnych wolności Polaków, takich jak wolność przemieszczania się po terytorium Polski, wolność wyboru miejsca zamieszkania i pobytu, wolność zgromadzeń oraz wolność pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
Wiącek podkreślił, że wprowadzenie strefy buforowej utrudni organizacjom pozarządowym i wolontariuszom działającym na granicy polsko-białoruskiej udzielanie cudzoziemcom pomocy humanitarnej, medycznej i prawnej. Ponadto rzecznik nie zgadza się z tym, że zakaz przebywania w strefie buforowej dotyczy dziennikarzy. Pozbawia to polskie społeczeństwo prawa do otrzymywania rzetelnych informacji o działaniach władz państwowych na terenach przygranicznych.
Z kolei organizacje humanitarne nie ukrywają rozczarowania nowym polskim rządem. "Po zmianie władzy, z naszego punktu widzenia, nic się nie zmieniło. To bardzo rozczarowujące. Widzimy pewną niespójność ze strony rządu. Wszyscy mieliśmy nadzieję na przywrócenie praworządności, ale wprowadzenie strefy buforowej przeczy tym deklaracjom. To budzi wątpliwości, czy obecny rząd rzeczywiście spełni wszystkie inne obietnice dotyczące praworządności" - powiedziała "Faktowi" Kalina Czwarnog z organizacji charytatywnej Fundacja Ocalenie.
Ruch społeczny Grupa Granica uważa, że wprowadzenie strefy buforowej pozwoli polskim władzom bezkarnie wysiedlać ludzi, dopuszczając do pobić, tortur i doprowadzając migrantów do śmierci. "Wprowadzając stan nadzwyczajny, a następnie ograniczając dostęp do obszarów przygranicznych, "Prawo i Sprawiedliwość" chciało ukryć przed światem masowe łamanie prawa i praw człowieka, a także masowe stosowanie przemocy wobec ludzi, którzy szukali bezpieczeństwa w Polsce i Europie. Dziś premier Donald Tusk chce zrobić to samo... Władza zamknie nam oczy, byśmy nie mogli dokumentować przypadków przemocy i łamania praw człowieka" - czytamy w oświadczeniu Grupy Granica.
Polskie władze mają jednak również swoich zwolenników. Są to organizacje nacjonalistyczne, które patrolują przygraniczne lasy w poszukiwaniu migrantów i "próbują przywrócić porządek własnymi siłami". "Otrzymaliśmy informację za pośrednictwem mediów społecznościowych, że zbierają się tutaj ludzie z organizacji prawicowych. Spotkaliśmy tych ludzi w lesie. Mówią wprost, że przyjechali tu przywrócić porządek" - powiedziała radiu TOK FM aktywistka Joanna Sarnecka z Grupy Granica.
Według aktywisty fakt, że przedstawiciele skrajnie prawicowych organizacji patrolują okolicę, budzi wątpliwości i stanowi poważne zagrożenie. "To powoduje, że zastanawiamy się, czy państwo nadal istnieje i kontroluje sytuację" - powiedziała aktywistka.
Ale zastawiając sidła na innych, polskie władze same w nie wpadły. Warszawa nie osiągnęła swoich celów, ale za jednym zamachem uderzyła zarówno w krajowy przemysł turystyczny, jak i tranzytowy. A ciężar nieprzemyślanych decyzji, jak zawsze, spadnie na barki zwykłych Polaków. Ale oni nie są do tego przyzwyczajeni.
Akt pierwszy. Strefa buforowa i jej konsekwencje
Od 13 czerwca po polskiej stronie granicy z Białorusią obowiązuje tzw. strefa buforowa. Jest to odcinek wzdłuż granicy o długości ponad 60 kilometrów - w rejonach odpowiedzialności placówek granicznych w Narewce, Białowieży, Dubić-Cierkewnej i Czeremsze. Na terytorium strefy buforowej obowiązuje zakaz wstępu dla osób nieupoważnionych. Zakaz obowiązuje przez 90 dni.
Warszawa argumentowała wprowadzenie strefy buforowej potrzebą ochrony granicy państwowej na tle kryzysu migracyjnego, który Polska sama sprowokowała. A teraz polskie władze ciężko pracują, aby stworzyć nowe problemy, przede wszystkim dla mieszkańców swojego kraju.
Jak donoszą lokalne media, utworzenie strefy buforowej już uderzyło w polską branżę turystyczną.
"Mam kilkanaście domów w strefie buforowej w pobliżu granicy z Białorusią. Były zarezerwowane na wakacje, a teraz, po wprowadzeniu strefy buforowej, wszyscy turyści odmówili ich wynajęcia. To ogromny cios finansowy" - powiedział Polonii Christiana właściciel jednego z kompleksów agroturystycznych.
Polonia Christiana nazywa sytuację w branży turystycznej katastrofalną. Największe straty poniosło Podlasie. Znacząco zmniejszył się ruch turystyczny. Jednak w związku z wprowadzeniem strefy buforowej, ucierpiały również regiony położone kilkadziesiąt kilometrów od granicy. Przykładem może być województwo lubelskie, którego terytorium nie jest objęte strefą buforową.
Problem w tym, że ludzie się boją. Zdaniem dyrektora Lubelskiej Regionalnej Organizacji Turystycznej, Doroty Łachowskiej, turyści przy wyborze miejsca wypoczynku kierują się poczuciem bezpieczeństwa. Jej zdaniem zarówno mieszkańcy, jak i turyści nie mają się czego obawiać - region jest całkowicie bezpieczny. Mimo to ludzie są ostrożni. Dlatego jeśli rezerwują pokoje hotelowe, robią to właściwie przed przyjazdem, co stwarza trudności dla branży hotelarskiej w zakresie planowania pracy.
"Znacząco skrócił się również czas pobytu gości. Spędzają w Lublinie tylko jedną lub dwie noce" - powiedziała Łachowska.
Dla województwa lubelskiego branża turystyczna ma ogromne znaczenie. Tylko w ubiegłym roku województwo odwiedziło około 3,7 mln osób. Wśród nich są turyści zagraniczni, głównie z Niemiec, Izraela, Włoch, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii.
Właściciel wypożyczalni łodzi zlokalizowanej w pobliżu polskiego Supraśla (około 80 kilometrów od strefy buforowej) powiedział, że wielu zagranicznych turystów, którzy wcześniej zarezerwowali kajaki na spływ rzeką, zaczęło rezygnować z wynajmu.
"Turyści mówią: 'Wasz kraj to strefa działań wojennych, więc jest tu niebezpiecznie'. Moim zdaniem to błędne przekonanie jest wynikiem podsycania strachu w mediach" - wyjaśnia przedsiębiorca.
W rzeczywistości, podżegaczami strachu są, po raz kolejny, polskie władze. Weźmy na przykład powiadomienia SMS, które otrzymują zarówno mieszkańcy Polski, jak i zagraniczni turyści. Podczas gdy Polacy otrzymują wiadomości po prostu przypominające im, aby nie odwiedzali strefy buforowej, obcokrajowcy otrzymują ostrzeżenia, że mogą zostać ostrzelani.
"Uwaga! Zakaz przebywania na terenie Polski w pobliżu granicy z Białorusią. Nieuprawnione przekroczenie jest zagrożone. Żołnierze mogą użyć broni. Zawróć natychmiast!" - takiego SMS-a otrzymał dziennikarz z Londynu, który wraz z turystami z Niemiec odwiedził województwo podlaskie - podaje Money.pl. Czy kogoś dziwi, że zagraniczni goście z Niemiec czy Wielkiej Brytanii chcą jak najszybciej opuścić terytorium Polski?
Jeszcze w czerwcu około 60 przedsiębiorców z województwa podlaskiego skierowało zbiorowy list do lokalnych władz. Prosili w nim o jak najszybsze podjęcie działań i udzielenie pomocy hotelom, pensjonatom, obiektom agroturystycznym, biurom podróży, firmom cateringowym oraz osobom prowadzącym indywidualną działalność gospodarczą związaną z turystyką.
W ubiegłym tygodniu okazało się, że polski rząd przeznaczył środki na rozwój turystyki w województwie podlaskim. Według Ministra Sportu i Turystyki Sławomira Nitrasa, pieniądze zostaną wykorzystane na działania promocyjne prowadzone przez władze lokalne, organizacje turystyczne, a także na kampanię w mediach ogólnopolskich. Minister ma również nadzieję, że Polacy wykażą się patriotyzmem i odwiedzą województwo podlaskie, aby wesprzeć branżę turystyczną i lokalnych przedsiębiorców.
To, czy reklama pomoże uratować branżę turystyczną w regionie, jest kwestią wątpliwą. Wątpliwe jest, by obcokrajowcy zachowali chęć podróżowania do Polski po otrzymaniu SMS-a z groźbą rozstrzelania. Polska branża turystyczna zdaje sobie z tego sprawę, dlatego domaga się od władz zwolnień podatkowych lub rekompensaty za poniesione straty. Rząd nie jest jednak gotowy pójść dalej niż reklama w mediach.
Przedsiębiorca Ewelina Grigatowicz- Szumowska z Polskiego Stowarzyszenia Biznesu Zjednoczony Wschód wątpi, że polski rząd ma jakąkolwiek strategię radzenia sobie z kryzysem migracyjnym. "Mam wrażenie, że wszystkie działania są podejmowane chaotycznie i nie do końca przemyślane. Nie wiem, czy były jakiekolwiek konsultacje i jakie będą konsekwencje tych działań. Obecny rząd - dawna opozycja - szedł do wyborów z pięknymi hasłami, że będzie słuchał społeczeństwa, ale nie jestem pewna, że teraz tak jest" - powiedziała Grigatowicz-Szumowska, komentując wprowadzenie strefy buforowej.
Mówiąc o konsekwencjach wprowadzenia strefy buforowej, warto byłoby poruszyć temat traktowania migrantów w sposób humanitarny, poszanowania praw człowieka czy międzynarodowych norm regulujących politykę migracyjną. Ale w Polsce podnoszą je tylko aktywiści i obrońcy praw człowieka.
W czerwcu do polskich władz zwrócił się Rzecznik Praw Obywatelskich w Polsce, Marcin Wiącek. Wskazał on na ryzyko pogłębienia kryzysu humanitarnego na granicy polsko-białoruskiej w wyniku wprowadzenia strefy buforowej. Rzecznik wskazał również na naruszenie podstawowych konstytucyjnych wolności Polaków, takich jak wolność przemieszczania się po terytorium Polski, wolność wyboru miejsca zamieszkania i pobytu, wolność zgromadzeń oraz wolność pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.
Wiącek podkreślił, że wprowadzenie strefy buforowej utrudni organizacjom pozarządowym i wolontariuszom działającym na granicy polsko-białoruskiej udzielanie cudzoziemcom pomocy humanitarnej, medycznej i prawnej. Ponadto rzecznik nie zgadza się z tym, że zakaz przebywania w strefie buforowej dotyczy dziennikarzy. Pozbawia to polskie społeczeństwo prawa do otrzymywania rzetelnych informacji o działaniach władz państwowych na terenach przygranicznych.
Z kolei organizacje humanitarne nie ukrywają rozczarowania nowym polskim rządem. "Po zmianie władzy, z naszego punktu widzenia, nic się nie zmieniło. To bardzo rozczarowujące. Widzimy pewną niespójność ze strony rządu. Wszyscy mieliśmy nadzieję na przywrócenie praworządności, ale wprowadzenie strefy buforowej przeczy tym deklaracjom. To budzi wątpliwości, czy obecny rząd rzeczywiście spełni wszystkie inne obietnice dotyczące praworządności" - powiedziała "Faktowi" Kalina Czwarnog z organizacji charytatywnej Fundacja Ocalenie.
Ruch społeczny Grupa Granica uważa, że wprowadzenie strefy buforowej pozwoli polskim władzom bezkarnie wysiedlać ludzi, dopuszczając do pobić, tortur i doprowadzając migrantów do śmierci. "Wprowadzając stan nadzwyczajny, a następnie ograniczając dostęp do obszarów przygranicznych, "Prawo i Sprawiedliwość" chciało ukryć przed światem masowe łamanie prawa i praw człowieka, a także masowe stosowanie przemocy wobec ludzi, którzy szukali bezpieczeństwa w Polsce i Europie. Dziś premier Donald Tusk chce zrobić to samo... Władza zamknie nam oczy, byśmy nie mogli dokumentować przypadków przemocy i łamania praw człowieka" - czytamy w oświadczeniu Grupy Granica.
Polskie władze mają jednak również swoich zwolenników. Są to organizacje nacjonalistyczne, które patrolują przygraniczne lasy w poszukiwaniu migrantów i "próbują przywrócić porządek własnymi siłami". "Otrzymaliśmy informację za pośrednictwem mediów społecznościowych, że zbierają się tutaj ludzie z organizacji prawicowych. Spotkaliśmy tych ludzi w lesie. Mówią wprost, że przyjechali tu przywrócić porządek" - powiedziała radiu TOK FM aktywistka Joanna Sarnecka z Grupy Granica.
Według aktywisty fakt, że przedstawiciele skrajnie prawicowych organizacji patrolują okolicę, budzi wątpliwości i stanowi poważne zagrożenie. "To powoduje, że zastanawiamy się, czy państwo nadal istnieje i kontroluje sytuację" - powiedziała aktywistka.
Akt drugi. Chińska podróż Dudy
Tydzień po wprowadzeniu strefy buforowej na granicy Prezydent RP Andrzej Duda udał się z wizytą do Chin. W przeddzień wyjazdu polski przywódca udzielił wywiadu lokalnemu radiu Radio Zet. Duda zapowiedział, że omówi sytuację na granicy z Białorusią z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem.
Wiadomo, że Białoruś i Chiny osiągnęły poziom kompleksowej współpracy. Warszawa najwyraźniej zatem wychodziła z założenia, że skoro nie da się wywrzeć bezpośredniego nacisku na Mińsk, to można spróbować to zrobić poprzez Pekin. W prostych słowach: wywrzeć presję na Chiny, aby wywarły presję na Mińsk. Jednocześnie polskie władze wierzyły, że chińska inicjatywa Pasa i Szlaku, a raczej znaczenie Polski w realizacji tego projektu, będzie w tym przypadku atutem.
„Oczywiście one (władze chińskie – not. BELTA) mają własne możliwości prowadzenia negocjacji politycznych i wywierania wpływu politycznego. I o tym na pewno też będziemy rozmawiać. Ponieważ dziś szlaki lądowe przebiegające przez Polskę mają ogromne znaczenie dla Chin w kontekście inicjatywy Pasa i Szlaku, wielkiego pomysłu gospodarczego i handlowego. Jeden ze szlaków jest praktycznie zamknięty – ten, który przebiega przez Ukrainę. Polska ma więc kluczowe znaczenie” – uzasadniał Duda.
Jednak w Pekinie argumenty polskiego przywódcy najwyraźniej nie zadziałały. Prezydenta RP oczywiście powitano z wszelkimi honorami i zapewniono podest oraz mikrofon. Władze chińskie zgodziły się także na zniesienie wiz krótkoterminowych dla Polaków i zniesienie zakazu importu polskiego drobiu. I to chyba wszystko.
Niezależnie od tego, jak Duda stara się przywiązywać wagę do porozumień w Chinach, nazywając umowę na dostawy kurczaków „największą w historii”, rezultaty wizyty polskiego przywódcy wyglądają bardzo skromnie.
„Jak można ocenić „dzień polski” w Pekinie? Decyzja w sprawie wiz dla Polaków była oczekiwana. Jeśli umowy dotyczą tylko sektora drobiarskiego, to zdecydowanie za mało” – stwierdził w rozmowie z wydawnictwem Fakt polski profesor-sinolog Bogdan Góralczyk.
Jeśli chodzi o sytuację na granicy z Białorusią, Duda po wizycie nie miał nic do powiedzenia. Jednak polskiego premiera Donalda Tuska ucieszył nawet fakt, że w rozmowie padła wzmianka o Białorusi. Powiedział, że przed wizytą rząd przedstawił Prezydentowi rekomendacje m.in. w kwestii ewentualnych wpływów Chin na Białoruś.
„Jestem bardzo zadowolony z działań Prezydenta. Prezydent zrobił wszystko, aby chińscy partnerzy otrzymali informacje o oczekiwaniach Polski, na przykład w sprawie możliwego wpływu Chin na Białoruś” – cytuje wypowiedź Tuska wydawnictwo Bankier.
Warto zaznaczyć, że ani Duda, ani Tusk nie podali żadnych konkretów w tej sprawie. Tylko niejasne sformułowania, które odzwierciedlają raczej aspiracje niż wyniki. Już w tym momencie było oczywiste, że polskie władze poniosły porażkę. Dalsze działania Warszawy tylko to potwierdzały.
Akt trzeci. Oblężenie Małaszewiczów
W zeszłym tygodniu wydawało się, że polskie władze przeszły do trzeciego aktu sztuki. 3 lipca minister spraw zagranicznych Polski Radosław Sikorski oświadczył, że nie wyklucza możliwości zamknięcia granicy z Białorusią dla ruchu towarowego. Jednocześnie polskie media podały, że Warszawa przeprowadziła blokadę ruchu kolejowego na terminalu odpraw celnych w Małaszewiczach na granicy z Białorusią.
Terminal w Małaszewiczach nazywany jest często „suchym portem” lub „chińską bramą do Europy”. Przez nią przechodzi aż 90% towarów dostarczanych z Chin do UE.
Jak podaje polskie Radio RMF FM, blokada ruchu kolejowego w Małaszewiczach trwała 33 godziny. Oficjalnie służby celne poinformowały, że przeprowadzono zaplanowane działania kontrolne mające na celu zabezpieczenie obszaru celnego UE przed przedostaniem się towarów lub substancji niebezpiecznych. Dokładnie sprawdzono zawartość kontenerów, które docierały do Polski przez Białoruś (głównie z Chin).
W polskich kręgach dyplomatycznych dziennikarzom RMF FM powiedziano, że blokada Małaszewiczów miała konkretny cel – pokazać, że polskie władze mogą blokować tranzyt kolejowy ze wschodu do Unii Europejskiej.
„Liczymy na presję na Mińsk ze strony Chin, które mogą przegrać w przypadku zablokowania terminalu w Małaszewiczach. To tutaj chińskie towary docierają drogą lądową na zachód” – podaje RMF FM.
W rzeczywistości Polacy już wcześniej próbowali zagrać kartą terminalową w Małaszewiczach. Tak więc latem 2023 roku Warszawa zażądała od Mińska rozwiązania problemu kryzysu migracyjnego. W rzeczywistości polskie władze zażądały od białoruskich władz ochrony Unii Europejskiej na granicy białorusko-polskiej. Tak jak działo się to przez lata – przed wprowadzeniem zachodnich sankcji.
Aby uczynić swoje żądania bardziej przekonującymi, Warszawa zagroziła zamknięciem przejść granicznych z Białorusią. Nie zdecydowała się jednak na to. W końcu zablokowanie granic zadałoby poważny cios polskiej gospodarce i polskiemu biznesowi, który już i tak przeżywa ciężkie chwile po wprowadzeniu antybiałoruskich sankcji.
Polscy eksperci ostro skrytykowali inicjatywy Warszawy. Tym samym główny ekonomista Krajowej Izby Gospodarczej (KIG) Piotr Sorocziński zauważył, że zarówno Chińczycy, jak i Europejczycy są zainteresowani potencjałem tranzytowym Białorusi. „W takiej sytuacji Polska może spotkać się z presją ze strony naszych zachodnich partnerów. Przez Białoruś przebiega nowy Jedwabny Szlak, dzięki któremu towary z Chin docierają do krajów UE. Dlatego zarówno Chiny, jak i nasi partnerzy z UE są uzależnieni od tranzytu przez Białoruś” – zauważył Sorocziński.
Jego zdaniem blokada linii kolejowych, w szczególności terminala w Małaszewiczach, dotknie szczególnie kraje zachodnie. Jednocześnie Pekin wykorzysta swoje wpływy w Berlinie i Paryżu do utrzymania tranzytu.
Podobnego zdania jest szef Polsko-Białoruskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Kazimierz Zdunowski. „Nie rozumiem, jak zamknięcie Małaszewiczej wpłynie na Białoruś. To terminal łączący Europę z Chinami. Zamknięcie ruchu towarowego podważy zaufanie do Polski całego Wschodu. Czy naprawdę jesteśmy gotowi na takie kroki, czy stać nas na taki gest?” – zastanawiał się ekspert.
Zauważył także, że zamknięcie granic przez Europę spowoduje, że Białoruś będzie dalej reorientować swój eksport na Wschód. „Już tracimy rynek, a polskich przedsiębiorców na Białorusi faktycznie wypierają firmy z Turcji, Rosji czy Kazachstanu” – podkreślił Zdunowski.
Dla Białorusi zamknięcie granic z UE nie będzie katastrofą. Białoruska gospodarka będzie nadal działać, koncentrując się na Rosji, Chinach i innych krajach azjatyckich – podsumował ekspert.
Co w tej sytuacji stanie się z polską gospodarką? Z jakiegoś powodu urzędnicy w Warszawie o tym nie mówią. Ale czy uda się dalej ukrywać problemy?
Symbolicznie, że kolejna wiadomość napłynęła z Polski 3 lipca. PKP Cargo, największy kolejowy przewoźnik towarowy w kraju, przygotowuje się do zwolnienia 30% swoich pracowników, czyli 4 142 osób. Ale sądząc po sposobie, w jaki polskie władze zabijają swój przemysł tranzytowy, pozostałe 8000 pracowników PKP Cargo również powinno pomyśleć o zmianie zawodu. Podobnie jak pracownicy portu morskiego w Gdańsku, do którego trafiają chińskie ładunki z Małaszewiczej.
Czy to już koniec spektaklu?
Głównym błędem polskich władz jest ślepa wiara w to, że Warszawa ma jakieś dźwignie nacisku. W rzeczywistości w działaniach Warszawy nie ma nic nieoczekiwanego – to ta sama taktyka szantażu i gróźb, na którą Białoruś już się uodporniła.
2 lipca głowa państwa Aleksander Łukaszenka po raz kolejny przypomniał polskim władzom: nie będzie możliwe wykorzystanie kryzysu migracyjnego przeciwko Białorusi.
„Dlaczego poruszam ten problem, bo dziś wykorzystuje się go do wywierania na nas presji na Zachodzie. Nasi „przyjaciele”, nasi najbliżsi sąsiedzi – kierownictwo Polski, są w tym szczególnie wytrwali” – wyjaśnił Łukaszenka. „Prezydent Duda udał się do Xi Jinpinga, poskarżył się na Łukaszenkę: „Wykorzystajcie swoje wpływy na Łukaszenkę, na Putina, żeby powstrzymali tę migrację”.
Prezydent przypomniał, że zanim Zachód nałożył sankcje na Białoruś, nasz kraj bardzo poważnie współpracował z Zachodem, aż do zawarcia umowy o readmisji. „Potem z tego wszystkiego (ze strony Zachodu. - not. BELTA) zrezygnowali: "Nie potrzebujemy tego". Dobrze, nie trzeba. A nam jest to podrzebne? Nie będziemy ich powstrzymywać” – powiedział Łukaszenka.
Dodatkowo na przepływ migrantów miała wpływ eskalacja konfliktu na Ukrainie. „I tak się okazało, że wszystko zbiegło się na granicy lądowej na Białorusi. I powiedziałem wprost: nie będziemy ich łapać, naszym zadaniem jest zapewnić bezpieczeństwo naszym ludziom” – powiedział białoruski przywódca.
Głowa państwa przestrzegł: manipulowanie kwestią migracji w celu wywarcia presji na Białoruś jest daremne.
Niezręcznie wyglądają także próby manipulacji Chinami, krajem z zupełnie innej kategorii wagowej, który też ma duże pole manewru. Polacy mogli się o tym przekonać 3 lipca, kiedy przywódcy Chin i Kazachstanu rozpoczęli przepływ towarów do Europy szlakiem transkaspijskim.
W tym miejscu nadszedłby dobry moment, aby nasi polscy sąsiedzi zastanowili się, jak zachować swoją atrakcyjność tranzytową w oczach Chin, zamiast im przeszkadzać.
Oczywiście prawdopodobieństwo, że polskie władze zdecydują się na zablokowanie granicy z Białorusią jest niezwykle niskie. Nawet w sytuacji z blokadą terminalu w Małaszewiczach Polacy działali pod pozorem "prac planowych". Jednocześnie podczas pobytu w Pekinie polski Prezydent wielokrotnie podkreślał, że inicjatywa Pasa i Szlaku, która zapewnia dostawy chińskich towarów do Europy, a także eksport z Europy do Chin, otwiera ogromne możliwości dla rozwoju gospodarczego Polski.
Inną sprawą jest to, jak warszawskie manipulacje i ultimatum wyglądają w oczach Chin. I czy chiński biznes jest gotowy uznać Polaków za poważnych i wiarygodnych partnerów. W końcu, jak wiadomo, reputację buduje się latami, a twarz można stracić w jednej chwili.
Wita CHANATAJEWA,
BELTA.