Co może zrobić jedna prosta osoba, aby zachować najstarsze rzemiosło
Siergiej German - bartnik w trzecim pokoleniu. Tego historycznego rodzaju pszczelarstwa nauczył go dziadek ze strony matki Wiktor Fomicz Andyk, a tego - ojciec. Nasz bohater ma nadzieję, że sprawa rodzinna będzie kontynuowana przez jego syna lub kogoś, kto rozumie znaczenie zachowania populacji dzikich pszczół. Siergiej German jest gotowy podzielić się wiedzą i umiejętnościami ze wszystkimi. Jedziemy do powiatu żytkowickiego, aby odwiedzić dziedzicznego bartnika, aby zobaczyć poleską "aborygenkę" – czarną pszczołę - i dowiedzieć się więcej o prawie wymarłym rzemiośle naszych przodków, które w 2020 roku zostało wpisane na Listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Bliżej obszaru chronionego
Wioska Pererow powiatu żytkowickiego jest naszym miejscem spotkania z Siergiejem Germanem. Tutaj się urodził, zbudował duży dom dla dość dużej rodziny, w której troje dzieci - dwie córki i syn. One jednak już podrosły i rozproszyły się po placówkach oświatowych i miejscach pracy w dużych miastach, ale rodziców odwiedzają, pomagają, w tym w pasiece.
Z zawodu Siergiej Arsentjewicz jest stolarzem-cieślą, pracuje na budowie, w szkolnej kotłowni, ale najwięcej czasu poświęca pszczołom – zarówno udomowionym, jak i dzikim. Czym jest dla niego bartnictwo?
- Nie hobby - mówi nasz bohater, próbując znaleźć oznaczenie sprawy, którą zajmuje się od 30 lat. - Hobby ma miejsce, gdy dana osoba ma dużo pieniędzy i jest w coś zaangażowana w wolnym czasie. A my, bartnicy, nie mamy dużo pieniędzy, ale ciężko pracujemy, aby utrzymać poleską dziką pszczołę. W końcu, jeśli znikną pszczoły, zniknie człowiek. Są głównymi naturalnymi zapylaczami na Ziemi. Czytałem, że w Chinach już zapylają ogrody pędzlem. A liczba pszczół gwałtownie spada.
Siergiej German 15 lat temu zabrał nawet swoje udomowione owady miodowe do lasów, łąk i bagien. Z dala od pól uprawnych, na których stosuje się chemikalia.
Aby uzyskać choćby odrobinę wyobrażenia o bartnictwie, udajemy się 30 kilometrów od wioski Pererow, w głąb Prypeckiego Parku Narodowego, bliżej obszaru chronionego, gdzie z przedstawicieli Homo sapiens są chyba tylko leśnicy.
Nasz bohater zabiera ze sobą na drogę tylko to, co niezbędne: specjalny kostium, dymarz i siekierę.
- Bronić się przed niedźwiedziem - wyjaśnia krótko Siergiej German.
Podczas gdy próbujemy zrozumieć, czy to żart, czy rzeczywiście będziemy musieli walczyć z dziką bestią, bartnik opowiada: niedźwiedź rzeczywiście wędruje w tych miejscach, ale nie zostaje na zimę – jest tu zbyt wilgotno, legowiska na bagnach nie można zbudować. Patrząc w przyszłość, uspokoimy czytelników: podczas podróży do dzikich pszczół nikt z kolektywu BELTA nie ucierpiał. Chyba że musieliśmy machać rękami, odpędzając końskie muchy, i pozdejmować pod koniec podróży łosich kleszczy.
Od 10 roku życia w lesie
Do barci kłodowych dotarliśmy przez nieco ponad godzinę. Co więcej, ostatnia część drogi została pokonana na traktorze, zmontowanym rękami naszego bohatera. Jednak utalentowany człowiek jest utalentowany na wiele sposobów! Siergiej Arsentjewicz zmontował małą maszynę z improwizowanych części: kierownica z jednego samochodu, nadwozie - z drugiego, wypełnienie - z trzeciego, siedzenia wcale z krzeseł komputerowych. Obok kierowcy cała nasza załoga nie zmieściła się, więc część jechała do miejsca docelowego w przyczepie. Dla naszej wygody umieszczono tam miękki materac. Byliśmy pewni, że spędzimy drogę w pełnym relaksu, ale już od pierwszych metrów ruchu stało się oczywiste: nie będzie można się zrelaksować. Aby nie wylecieć z przyczepy, musieliśmy mocno trzymać się boków, takie tu są drogi - wyboiste. Czasami leśna ścieżka znikała i nie było jasne, dokąd zmierzamy. Ale Siergiej German, wśród pozornie identycznych drzew i krzewów, doskonale się orientuje, co nie jest zaskakujące: od 10 roku życia często odwiedzał las z dziadkiem Wiktorem, pomagał mu zarządzać dzikimi pszczołami.
- Kiedy wróciłem z wojska w latach 90., czas był ciężki, nikt nie potrzebował miodu bartnickiego, nikt nie chciał go kupować - wspomina nasz bohater o swoich pierwszych samodzielnych krokach w pszczelarstwie. - Przeniosłem się na ule ramowe. Wypompowałem swój pierwszy miód, spróbowałem – nie spodobało mi się. Nie znalazłem w nim smaku dzieciństwa. Naprawdę chciałem, żeby ludzie jedli miód, którym karmił mnie mój dziadek. Aby polać nim bochenek, mlekiem popijając. Zacząłem badać tę kwestię i zrozumiałem: powodem niezapomnianego smaku miodu bartnickiego jest to, że stoi on w barciach kłodowych przez długi czas, nasycając się aromatami ziół i drzew. Dlatego jest w nim tak wiele przydatnych substancji.
Siergiej German szukał odpowiedniego miejsca na pasiekę wiosną przez cały miesiąc. Nie wystarczy znaleźć odpowiednie drzewo - dąb, klon, lipę, leszczynę – i powiesić na nim barć, należy wziąć pod uwagę wiele innych czynników. Ważne jest, aby w pobliżu była woda - strumień, rzeka, jezioro, bagno, wiele roślin miododajnych, które od maja do września zapewniałyby pracę skrzydlatym pracownikom.
- Poleskie dzikie pszczoły - wybredne. Nie z każdego kwiatu będą zbierać miód - zapewnia bartnik, zachwycony sprytem pszczół. - Kto ich wszystkiego nauczył? Wiedzą, że wilgoć w miodzie nie powinna przekraczać 20%. A jakie gładkie komórki budują - milimetr do milimetra!
Im wyższa barć, tym smaczniejszy miód
Pół godziny jazdy traktorem w rozmowach, oglądanie dziewiczego lasu - i jesteśmy w pobliżu pierwszych barci. Aby je zobaczyć, trzeba mocno odchylić głowę do tyłu – masywne drewniane kłody wiszą cztery lub więcej metrów nad poziomem gruntu. Na oko w każdej - kilogramów 100, długość - ponad metr. Jaki siłacz ich tam wrzucił?
– Podnosiliśmy wyciągarkami - odpowiada krótko Siergiej i mówi, że w tym lesie ma 60 zasiedlonych uli kłodowych i prawie tyle samo ramowych.
W sumie nasz bohater umieścił ponad 100 barci na terenie Prypeckiego Parku Narodowego. Nie może podać dokładnej liczby: nie prowadzi liczenia, nie sporządził mapy uli – wszystko trzyma w pamięci.
Przyglądamy się bliżej kłodów - wszystkie są nienaruszone. Tym razem ani ludzie, ani zwierzęta, ani ptaki ich nie uszkodzili, ale zdarzało się, że kuna w parze z dzięciołem czarnym spustoszały domy pszczół. Dzięcioł czarny, jako przedstawiciel rodziny dzięciołów, uwielbia jeść owady. Przebija małą dziurę w kłodzie i wyciąga pszczoły długim językiem. Najadł się, odleciał - na go miejsce szybko przybiega kuna, zjada cały miód i potomstwo, po czym rodzina pszczół umiera. Bartnik jest wymuszony naprawiać kłodę.
Dom dla dzikich pszczół jest wykonany z sosny, dębu lub jesionu. W kłodzie o długości metr czterdzieści wydrążony jest otwór - im większy, tym lepiej. Aby drzewo nie zepsuło się z powodu deszczu i opadów śniegu, przykryte jest blaszanym dachem. Gotowa barć jest zawieszona na wysokości 4-8 metrów, i dopiero potem zaczyna się kolejna magia – zamknięcie kłód, zwabienie pszczół do ula.
- Stopiony wosk jest zostawiany w wodzie przez około rok, wychodzi coś w rodzaju wina. Obrabiają im nową kłodę za pomocą miotły z dzikiego rozmarynu, kruszyny lub olchy, która jest tam pozostawiona. To przyciąga dzikie pszczoły podczas roju - dzieli się sekretami bartnik.
Siergiej Arsentjewicz zwraca naszą uwagę na kłodę ze stuletniej sosny. Kiedyś wisiała na niej barć jego przyjaciela z Lelczyc, znanego bartnika Piotra Ignatjewicza Bogdanowicza, ale kłusownik ściął drzewo i ukradł kłodę. Postanowili zrobić nową z tej samej sosny.
- Myślę, że posłuży 200 lat. Umrę, a ona nadal będzie wisieć. Może ktoś za wiele lat będzie się zastanawiał, co za kłoda tam wisi – śmieje się nasz bohater, wyobrażając sobie, ile zaskoczenia i radości wywoła to znalezisko.
Obiecujące miejsce na bartnictwo
Aby pokazać nam, jak wygląda barć w środku, Siergiej German rozpalił dymarza i okadził nim pszczoły. Mówi, że dym ich uspokaja. Nasz bohater ma ze sobą ochronną kurtkę pszczelarza, ale teraz jest tu bardziej dla tego, abyśmy mogli zrobić piękne zdjęcia i filmy. Poza kadrem Siergiej Arsentjewicz bez strachu gołą ręką bada wnętrze barci. Dochodzimy do wniosku, że pszczoły jednak nie gryzą tych, którzy się nimi opiekują.
- Kiedy był młodszy, normalnie tolerował 100 użądleń pszczół. Teraz się postarzałem, zakładam rękawiczki - przyznaje bartnik.
Dziadek Siergieja wspinał się do kłodów, jak wspinacz, na specjalnej linie – ostrzu, tak to się nazywało w tej miejscowości. Nasz bohater, podobnie jak wielu współczesnych bartników, korzysta ze schodów – jest to wygodniejsze. Szybko wspina się na górę i zdejmuje tuleję z barci. Widzimy plaster miodu, który z daleka wygląda jak sople w słonecznym kolorze.
- Rodzina jest słaba - podsumowuje Siergiej German, badając kłodę profesjonalnym okiem.
Decyduje, że w tym roku nie będzie tu cięcia miodu. Wręcz przeciwnie - doda go, aby skrzydlate leśne robotnice nie umarły z głodu w zimie. Taka jest zasada wśród bartników: podczas zbioru słodkich plonów jesienią, aby zabrać tylko nadmiar miodu z dzikich pszczół, pozostawiając rodzinie tyle, aby bezpiecznie przetrwała do następnego sezonu. Współczesne bartnictwo polega przede wszystkim na ochronie i zwiększeniu populacji dzikich pszczół, a dopiero potem na wydobyciu miodu.
Tradycyjnie nasz bohater odcina miód po 27 września, który przypada na prawosławne święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Dlaczego robi to tylko raz w roku? Wyjaśnia: miód powinien dojrzewać i nasycać się aromatami, ponieważ jest prawie lekiem, w składzie jest wiele przydatnych substancji. Im bardziej lepki jest ten produkt, tym lepsza jakość i użyteczność – ma wyższą liczbę diastazową. Siergiej German uważa, że miód bartnicki jest wyjątkowy, ponieważ smak może różnić się nie tylko od tego, w której kłodzie został zebrany, ale także od pory roku, pogody. Ze wszystkich 100 kłód dzikich pszczół można zebrać 300-350 kilogramów miodu, natomiast ze zwykłej pasieki – kilka razy więcej.
Siergiej Arsentjewicz jest pewien: jego rodzime białoruskie Polesie jest obiecującym miejscem do hodowli dzikich pszczół. Jest wiele rzek, bagien, jednym słowem - kwitnąca kraina-raj. Nasz bohater cieszy się, że bartnictwo po wpisaniu na Listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości UNESCO stało się przedmiotem szczególnej troski dla wielu.
- Znajdujemy się na terenie Prypeckiego Parku Narodowego, którego kierownictwo bardzo pomaga bartnikom: przydziela działki do montażu kłód, dostarcza materiały. Kilka lat temu oddaliśmy nasze pszczoły do analizy genetycznej w Narodowej Akademii Nauk i stamtąd otrzymaliśmy potwierdzenie: w kłodach jest naprawdę czarna pszczoła poleska – podkreśla nasz bohater. - Dzika pszczoła różni się od hodowanych mieszańców (buckfast, karnik) tym, że jest bardziej wytrzymała, odporna na choroby, kleszcze, lepiej zimuje i może przetrwać bez pomocy człowieka. Teraz mam 60 rodzin w tym miejscu, w przyszłym roku, jeśli pszczoły pozostaną przy życiu, wypuszczą 180 rojów, które zasiedlą wszystkie dziuple w dużych drzewach. I to rozproszenie w okolicy pójdzie dalej.
– Nie będzie pszczoły – nie będzie człowieka - wielokrotnie powtarzał Siergiej German podczas naszej komunikacji, zwracając uwagę na znaczenie ochrony tych owadów.
Dlaczego podjął się tej misji? To chyba jest napisane w jego rodowodzie. Bartnictwem w powiecie żytkowieckim aktywnie i stale zajmuje się tylko on. Ale w sąsiednim, lelczyckim, jest wielu takich entuzjastów. Oznacza to, że tradycja bartnictwa nie ustanie, a wraz z nią będzie nadal roić się poleski czarny robotnik, poprawiając ekologię i zachwycając nas wyjątkowym produktem.
Prosimy Siergieja Germana o wskazówki, jak wybrać wysokiej jakości miód na rynku.
- Określenie jakości miodu na oko i smak jest niemożliwe - zapewnia. - Musimy przeprowadzić analizę laboratoryjną. Teraz możesz chemicznie wydobyć każdy smak, który będzie trudny do odróżnienia od oryginału. Wszystko na sumieniu pszczelarza. Musi być odpowiedzialny za swoją sprawę.
Kiedy Siergiej Arsentjewicz zaczyna opowiadać o poleskiej naturze, gdy budzi się każdej wiosny, i wszystko wokół jest wypełnione jasnymi kolorami, aromatami, jego brązowe oczy jakby płoną od wewnątrz. Od wielu lat obserwuje cudowne przemiany ojczyzny i nigdy nie przestaje ich podziwiać. Taka jest jego wrażliwa, otwarta dusza.
Siergiej German - bartnik w trzecim pokoleniu. Tego historycznego rodzaju pszczelarstwa nauczył go dziadek ze strony matki Wiktor Fomicz Andyk, a tego - ojciec. Nasz bohater ma nadzieję, że sprawa rodzinna będzie kontynuowana przez jego syna lub kogoś, kto rozumie znaczenie zachowania populacji dzikich pszczół. Siergiej German jest gotowy podzielić się wiedzą i umiejętnościami ze wszystkimi. Jedziemy do powiatu żytkowickiego, aby odwiedzić dziedzicznego bartnika, aby zobaczyć poleską "aborygenkę" – czarną pszczołę - i dowiedzieć się więcej o prawie wymarłym rzemiośle naszych przodków, które w 2020 roku zostało wpisane na Listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO.
Bliżej obszaru chronionego
Wioska Pererow powiatu żytkowickiego jest naszym miejscem spotkania z Siergiejem Germanem. Tutaj się urodził, zbudował duży dom dla dość dużej rodziny, w której troje dzieci - dwie córki i syn. One jednak już podrosły i rozproszyły się po placówkach oświatowych i miejscach pracy w dużych miastach, ale rodziców odwiedzają, pomagają, w tym w pasiece.
Z zawodu Siergiej Arsentjewicz jest stolarzem-cieślą, pracuje na budowie, w szkolnej kotłowni, ale najwięcej czasu poświęca pszczołom – zarówno udomowionym, jak i dzikim. Czym jest dla niego bartnictwo?
- Nie hobby - mówi nasz bohater, próbując znaleźć oznaczenie sprawy, którą zajmuje się od 30 lat. - Hobby ma miejsce, gdy dana osoba ma dużo pieniędzy i jest w coś zaangażowana w wolnym czasie. A my, bartnicy, nie mamy dużo pieniędzy, ale ciężko pracujemy, aby utrzymać poleską dziką pszczołę. W końcu, jeśli znikną pszczoły, zniknie człowiek. Są głównymi naturalnymi zapylaczami na Ziemi. Czytałem, że w Chinach już zapylają ogrody pędzlem. A liczba pszczół gwałtownie spada.
Siergiej German 15 lat temu zabrał nawet swoje udomowione owady miodowe do lasów, łąk i bagien. Z dala od pól uprawnych, na których stosuje się chemikalia.
Aby uzyskać choćby odrobinę wyobrażenia o bartnictwie, udajemy się 30 kilometrów od wioski Pererow, w głąb Prypeckiego Parku Narodowego, bliżej obszaru chronionego, gdzie z przedstawicieli Homo sapiens są chyba tylko leśnicy.
Nasz bohater zabiera ze sobą na drogę tylko to, co niezbędne: specjalny kostium, dymarz i siekierę.
- Bronić się przed niedźwiedziem - wyjaśnia krótko Siergiej German.
Podczas gdy próbujemy zrozumieć, czy to żart, czy rzeczywiście będziemy musieli walczyć z dziką bestią, bartnik opowiada: niedźwiedź rzeczywiście wędruje w tych miejscach, ale nie zostaje na zimę – jest tu zbyt wilgotno, legowiska na bagnach nie można zbudować. Patrząc w przyszłość, uspokoimy czytelników: podczas podróży do dzikich pszczół nikt z kolektywu BELTA nie ucierpiał. Chyba że musieliśmy machać rękami, odpędzając końskie muchy, i pozdejmować pod koniec podróży łosich kleszczy.
Od 10 roku życia w lesie
Do barci kłodowych dotarliśmy przez nieco ponad godzinę. Co więcej, ostatnia część drogi została pokonana na traktorze, zmontowanym rękami naszego bohatera. Jednak utalentowany człowiek jest utalentowany na wiele sposobów! Siergiej Arsentjewicz zmontował małą maszynę z improwizowanych części: kierownica z jednego samochodu, nadwozie - z drugiego, wypełnienie - z trzeciego, siedzenia wcale z krzeseł komputerowych. Obok kierowcy cała nasza załoga nie zmieściła się, więc część jechała do miejsca docelowego w przyczepie. Dla naszej wygody umieszczono tam miękki materac. Byliśmy pewni, że spędzimy drogę w pełnym relaksu, ale już od pierwszych metrów ruchu stało się oczywiste: nie będzie można się zrelaksować. Aby nie wylecieć z przyczepy, musieliśmy mocno trzymać się boków, takie tu są drogi - wyboiste. Czasami leśna ścieżka znikała i nie było jasne, dokąd zmierzamy. Ale Siergiej German, wśród pozornie identycznych drzew i krzewów, doskonale się orientuje, co nie jest zaskakujące: od 10 roku życia często odwiedzał las z dziadkiem Wiktorem, pomagał mu zarządzać dzikimi pszczołami.
- Kiedy wróciłem z wojska w latach 90., czas był ciężki, nikt nie potrzebował miodu bartnickiego, nikt nie chciał go kupować - wspomina nasz bohater o swoich pierwszych samodzielnych krokach w pszczelarstwie. - Przeniosłem się na ule ramowe. Wypompowałem swój pierwszy miód, spróbowałem – nie spodobało mi się. Nie znalazłem w nim smaku dzieciństwa. Naprawdę chciałem, żeby ludzie jedli miód, którym karmił mnie mój dziadek. Aby polać nim bochenek, mlekiem popijając. Zacząłem badać tę kwestię i zrozumiałem: powodem niezapomnianego smaku miodu bartnickiego jest to, że stoi on w barciach kłodowych przez długi czas, nasycając się aromatami ziół i drzew. Dlatego jest w nim tak wiele przydatnych substancji.
Siergiej German szukał odpowiedniego miejsca na pasiekę wiosną przez cały miesiąc. Nie wystarczy znaleźć odpowiednie drzewo - dąb, klon, lipę, leszczynę – i powiesić na nim barć, należy wziąć pod uwagę wiele innych czynników. Ważne jest, aby w pobliżu była woda - strumień, rzeka, jezioro, bagno, wiele roślin miododajnych, które od maja do września zapewniałyby pracę skrzydlatym pracownikom.
- Poleskie dzikie pszczoły - wybredne. Nie z każdego kwiatu będą zbierać miód - zapewnia bartnik, zachwycony sprytem pszczół. - Kto ich wszystkiego nauczył? Wiedzą, że wilgoć w miodzie nie powinna przekraczać 20%. A jakie gładkie komórki budują - milimetr do milimetra!
Im wyższa barć, tym smaczniejszy miód
Pół godziny jazdy traktorem w rozmowach, oglądanie dziewiczego lasu - i jesteśmy w pobliżu pierwszych barci. Aby je zobaczyć, trzeba mocno odchylić głowę do tyłu – masywne drewniane kłody wiszą cztery lub więcej metrów nad poziomem gruntu. Na oko w każdej - kilogramów 100, długość - ponad metr. Jaki siłacz ich tam wrzucił?
– Podnosiliśmy wyciągarkami - odpowiada krótko Siergiej i mówi, że w tym lesie ma 60 zasiedlonych uli kłodowych i prawie tyle samo ramowych.
W sumie nasz bohater umieścił ponad 100 barci na terenie Prypeckiego Parku Narodowego. Nie może podać dokładnej liczby: nie prowadzi liczenia, nie sporządził mapy uli – wszystko trzyma w pamięci.
Przyglądamy się bliżej kłodów - wszystkie są nienaruszone. Tym razem ani ludzie, ani zwierzęta, ani ptaki ich nie uszkodzili, ale zdarzało się, że kuna w parze z dzięciołem czarnym spustoszały domy pszczół. Dzięcioł czarny, jako przedstawiciel rodziny dzięciołów, uwielbia jeść owady. Przebija małą dziurę w kłodzie i wyciąga pszczoły długim językiem. Najadł się, odleciał - na go miejsce szybko przybiega kuna, zjada cały miód i potomstwo, po czym rodzina pszczół umiera. Bartnik jest wymuszony naprawiać kłodę.
Dom dla dzikich pszczół jest wykonany z sosny, dębu lub jesionu. W kłodzie o długości metr czterdzieści wydrążony jest otwór - im większy, tym lepiej. Aby drzewo nie zepsuło się z powodu deszczu i opadów śniegu, przykryte jest blaszanym dachem. Gotowa barć jest zawieszona na wysokości 4-8 metrów, i dopiero potem zaczyna się kolejna magia – zamknięcie kłód, zwabienie pszczół do ula.
- Stopiony wosk jest zostawiany w wodzie przez około rok, wychodzi coś w rodzaju wina. Obrabiają im nową kłodę za pomocą miotły z dzikiego rozmarynu, kruszyny lub olchy, która jest tam pozostawiona. To przyciąga dzikie pszczoły podczas roju - dzieli się sekretami bartnik.
Siergiej Arsentjewicz zwraca naszą uwagę na kłodę ze stuletniej sosny. Kiedyś wisiała na niej barć jego przyjaciela z Lelczyc, znanego bartnika Piotra Ignatjewicza Bogdanowicza, ale kłusownik ściął drzewo i ukradł kłodę. Postanowili zrobić nową z tej samej sosny.
- Myślę, że posłuży 200 lat. Umrę, a ona nadal będzie wisieć. Może ktoś za wiele lat będzie się zastanawiał, co za kłoda tam wisi – śmieje się nasz bohater, wyobrażając sobie, ile zaskoczenia i radości wywoła to znalezisko.
Obiecujące miejsce na bartnictwo
Aby pokazać nam, jak wygląda barć w środku, Siergiej German rozpalił dymarza i okadził nim pszczoły. Mówi, że dym ich uspokaja. Nasz bohater ma ze sobą ochronną kurtkę pszczelarza, ale teraz jest tu bardziej dla tego, abyśmy mogli zrobić piękne zdjęcia i filmy. Poza kadrem Siergiej Arsentjewicz bez strachu gołą ręką bada wnętrze barci. Dochodzimy do wniosku, że pszczoły jednak nie gryzą tych, którzy się nimi opiekują.
- Kiedy był młodszy, normalnie tolerował 100 użądleń pszczół. Teraz się postarzałem, zakładam rękawiczki - przyznaje bartnik.
Dziadek Siergieja wspinał się do kłodów, jak wspinacz, na specjalnej linie – ostrzu, tak to się nazywało w tej miejscowości. Nasz bohater, podobnie jak wielu współczesnych bartników, korzysta ze schodów – jest to wygodniejsze. Szybko wspina się na górę i zdejmuje tuleję z barci. Widzimy plaster miodu, który z daleka wygląda jak sople w słonecznym kolorze.
- Rodzina jest słaba - podsumowuje Siergiej German, badając kłodę profesjonalnym okiem.
Decyduje, że w tym roku nie będzie tu cięcia miodu. Wręcz przeciwnie - doda go, aby skrzydlate leśne robotnice nie umarły z głodu w zimie. Taka jest zasada wśród bartników: podczas zbioru słodkich plonów jesienią, aby zabrać tylko nadmiar miodu z dzikich pszczół, pozostawiając rodzinie tyle, aby bezpiecznie przetrwała do następnego sezonu. Współczesne bartnictwo polega przede wszystkim na ochronie i zwiększeniu populacji dzikich pszczół, a dopiero potem na wydobyciu miodu.
Tradycyjnie nasz bohater odcina miód po 27 września, który przypada na prawosławne święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Dlaczego robi to tylko raz w roku? Wyjaśnia: miód powinien dojrzewać i nasycać się aromatami, ponieważ jest prawie lekiem, w składzie jest wiele przydatnych substancji. Im bardziej lepki jest ten produkt, tym lepsza jakość i użyteczność – ma wyższą liczbę diastazową. Siergiej German uważa, że miód bartnicki jest wyjątkowy, ponieważ smak może różnić się nie tylko od tego, w której kłodzie został zebrany, ale także od pory roku, pogody. Ze wszystkich 100 kłód dzikich pszczół można zebrać 300-350 kilogramów miodu, natomiast ze zwykłej pasieki – kilka razy więcej.
Siergiej Arsentjewicz jest pewien: jego rodzime białoruskie Polesie jest obiecującym miejscem do hodowli dzikich pszczół. Jest wiele rzek, bagien, jednym słowem - kwitnąca kraina-raj. Nasz bohater cieszy się, że bartnictwo po wpisaniu na Listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości UNESCO stało się przedmiotem szczególnej troski dla wielu.
- Znajdujemy się na terenie Prypeckiego Parku Narodowego, którego kierownictwo bardzo pomaga bartnikom: przydziela działki do montażu kłód, dostarcza materiały. Kilka lat temu oddaliśmy nasze pszczoły do analizy genetycznej w Narodowej Akademii Nauk i stamtąd otrzymaliśmy potwierdzenie: w kłodach jest naprawdę czarna pszczoła poleska – podkreśla nasz bohater. - Dzika pszczoła różni się od hodowanych mieszańców (buckfast, karnik) tym, że jest bardziej wytrzymała, odporna na choroby, kleszcze, lepiej zimuje i może przetrwać bez pomocy człowieka. Teraz mam 60 rodzin w tym miejscu, w przyszłym roku, jeśli pszczoły pozostaną przy życiu, wypuszczą 180 rojów, które zasiedlą wszystkie dziuple w dużych drzewach. I to rozproszenie w okolicy pójdzie dalej.
– Nie będzie pszczoły – nie będzie człowieka - wielokrotnie powtarzał Siergiej German podczas naszej komunikacji, zwracając uwagę na znaczenie ochrony tych owadów.
Dlaczego podjął się tej misji? To chyba jest napisane w jego rodowodzie. Bartnictwem w powiecie żytkowieckim aktywnie i stale zajmuje się tylko on. Ale w sąsiednim, lelczyckim, jest wielu takich entuzjastów. Oznacza to, że tradycja bartnictwa nie ustanie, a wraz z nią będzie nadal roić się poleski czarny robotnik, poprawiając ekologię i zachwycając nas wyjątkowym produktem.
Prosimy Siergieja Germana o wskazówki, jak wybrać wysokiej jakości miód na rynku.
- Określenie jakości miodu na oko i smak jest niemożliwe - zapewnia. - Musimy przeprowadzić analizę laboratoryjną. Teraz możesz chemicznie wydobyć każdy smak, który będzie trudny do odróżnienia od oryginału. Wszystko na sumieniu pszczelarza. Musi być odpowiedzialny za swoją sprawę.
Kiedy Siergiej Arsentjewicz zaczyna opowiadać o poleskiej naturze, gdy budzi się każdej wiosny, i wszystko wokół jest wypełnione jasnymi kolorami, aromatami, jego brązowe oczy jakby płoną od wewnątrz. Od wielu lat obserwuje cudowne przemiany ojczyzny i nigdy nie przestaje ich podziwiać. Taka jest jego wrażliwa, otwarta dusza.