Kiedy Aleksander Bolibruch, młody chłopak z Soczi, wybrał zawód wojskowego, oczywiście zdawał sobie sprawę, że życie może przenieść go w różne zakątki dużego wielonarodowego kraju i nie tylko. I tak się stało: jego oficerska geografia rozpoczęła się w NRD, kontynuowana była w białoruskim mieście Grodno, skąd wyruszył do Afganistanu i wrócił do białoruskiego miasta nad Niemnem.
Jego przyszła żona Walentina urodziła się w Karagandzie, gdzie wówczas mieszkała rodzina: jej ojciec pracował jako górnik. Nie pamięta jednak życia w Kazachstanie. Miała zaledwie rok, kiedy jej rodzice wrócili do rodzinnej Białorusi i osiedlili się w Grodnie. Tutaj oni poznali się w maju 1980 roku. We wsi niedaleko miasta, gdzie studenci politechniki, gdzie studiowała dziewczyna, i żołnierze 6. dywizji, w której służył Aleksander, pracowali przy budowie farmy hodowli bydła. A już w lutym 1981 r. rosyjski chłopak Aleksander i białoruska dziewczyna Walentina stworzyli nową radziecką rodzinę. Walentina i Aleksander Bolibruch opowiedzieli korespondentowi BELTA o 43-letniej drodze ich międzynarodowej rodziny.
Miłość i rozłąka
„W ten sposób zapuściliśmy rodzinne korzenie w Grodnie - wspomina Aleksander Wasiljewicz. - W tym czasie służyłem tu od nieco ponad roku, w 6. dywizji, która, będąc już brygadą, nadal stacjonuje w Foluszu. Została ona wycofana z NRD w grudniu 1979 roku. Byłem szefem warty pierwszego oddziału, który przybył do Grodna, i pierwszym żołnierzem 6. dywizji, który 11 grudnia postawił stopę na grodzieńskiej ziemi. Taki fakt historyczny. W ten sposób po raz pierwszy znalazłem się na Białorusi. I, jak się okazało, żeby tu mieszkać przez wiele szczęśliwych lat".
Wkrótce para spodziewała się swojego pierwszego dziecka. W tym samym roku młoda rodzina stanęła przed wielkim życiowym sprawdzianem: Aleksander Bolibruch został wysłany do służby w Afganistanie. „Moja żona była w ósmym miesiącu ciąży. I ja, jako szczęśliwy ojciec, oczywiście czekałem na narodziny naszego dziecka. Ale przede wszystkim byłem starszym lejtnantem Armii Radzieckiej, w tym czasie już dość doświadczonym dowódcą plutonu, kandydatem na członka KPZR. Obowiązek wobec Ojczyzny był ponad wszystko. Na szczęście, zanim zostałem wysłany do strefy walk, miałem szczęście zobaczyć mojego nowo narodzonego syna. Tydzień później, w grudniu 1981 roku, byłem w drodze do Afganistanu".
Ostatni miesiąc przed narodzinami syna nie był dla Walentyny zbyt trudny. Jej mąż po prostu nie powiedział jej o swojej nadchodzącej służbie w ograniczonym kontyngencie wojsk radzieckich w Afganistanie. Przyznał się dopiero tuż przed wyjazdem, gdy jego żona i mały syn Dima byli już w domu. „Oczywiście, martwiłam się - mówi Walentina Jewgienjewna. - Ale nie płakałam, nie było łez. Głęboko w duszy patrzyłam w przyszłość z optymizmem i zawsze wierzyłam, że wszystko będzie z nim dobrze".
Aleksander Wasiljewicz wspomina, że miał okazję służyć w Kabulu. I nie był to bynajmniej przywilej. Jednostki stacjonujące w sztabie armii częściej niż inne brały udział w operacjach bojowych. Jeśli rozpoczynały się działania bojowe, ich 180. pułk strzelców zmotoryzowanych był zawsze z przodu.
„Trzy miesiące później przyjechałem na urlop do Grodna - musiałem dostać mieszkanie - wspomina oficer bojowy. - Wszyscy żołnierze, którzy pełnili służbę międzynarodową w Afganistanie, mieli prawo do mieszkania, ale nie udało mi się go zdobyć przed wyjazdem. Ale w pobliżu gwizdały kule, wszystko mogło się zdarzyć, i ja myślałem o przyszłości mojej rodziny. Podczas urlopu problem został rozwiązany: dostałem dokumenty na dwupokojowe mieszkanie w Foluszu, gdzie mieszkamy do dziś".
Jest taki zawód - bronić Ojczyzny
W tym czasie Walentina nie wprowadziła się do nowego mieszkania, rodzice nie pozwolili jej odejść z dzieckiem na rękach. Łatwiej było wszystkim razem radzić sobie z dzieckiem. I łatwiej było jej czekać obok krewnych na ukochanego męża, który każdego dnia ryzykował życie w odległym kraju. „Przez cały czas, gdy byłem na urlopie, moja żona nie uroniła ani jednej łzy. Chociaż wiadomo, ile ją to kosztowało - mówi Aleksander Wasiljewicz. - Moja teściowa płakała, a nawet teść przyznał, że w nocy płacze w poduszkę. Ale moja żona się trzymała. Jest moim niezawodnym wsparciem. Pewnego razu przed wyjazdem teść wyznał, że trudno mu było znowu puścić Aleksandra. W odpowiedzi młody wówczas starszy lejtnant powiedział: „Służba jest moim powołaniem”. I dodał znaną frazę, która w tym momencie miała dla niego głębokie znaczenie, dalekie od jakiegokolwiek patosu: „Jest taki zawód - bronić Ojczyzny!"
„Później, zastanawiając się nad tamtymi wydarzeniami, doszedłem do wniosku, że ZSRR prowadził prawdziwą operację antyterrorystyczną w Afganistanie - dzieli się emerytowany podpułkownik. - Nasi żołnierze udali się tam na zaproszenie afgańskiego rządu, i stosunek do nas ze strony zwykłych Afgańczyków był normalny. Można powiedzieć, że byli zainteresowani naszą obecnością. Dzieliliśmy się z nimi jedzeniem, budowaliśmy szkoły i szpitale. A po wycofaniu się wojsk radzieckich rząd Najibullaha utrzymał się u władzy jeszcze przez ponad trzy lata. Porównajcie to ze sposobem, w jaki Amerykanie opuścili Afganistan niedawno, w ciągu kilku dni, pozostawiając tysiące ludzi, którzy z nimi współpracowali i praktycznie czepiali się podwozia odlatujących samolotów”.
W tamtych czasach nie było oczywiście telefonów komórkowych, i jedynym sposobem komunikowania się z krewnymi była korespondencja pocztowa. „Aby nie martwić żony, w wolnym czasie brałem pióro i pisałem kilka listów na raz, może dziesięć, a nawet więcej. „Witaj kochanie...” - i na każdej kartce inną datę. Wiedziałem na przykład, że za dwa dni wyjeżdżamy na akcję bojową, długotrwałą (czyli 7-10 dni) lub jednorazową (na 1-2 dni do najbliższego kiszłaka). Oczywiście nie informowałem o tym żony. Listy wrzucałem do skrzynki pocztowej, z której były odbierane co kilka dni. Otrzymywała je wszystkie na raz, z półtoramiesięcznym opóźnieniem”. „Otworzyłam koperty, ułożyłam listy według daty i przeczytałam je - włącza się do rozmowy Walentina Jewgienjewna. - Sasza napisał ten pierwszego dnia, ten drugiego... Po przeczytaniu odpisywałam od razu na cały stos". Jej listy przychodziły do Kabulu szybciej, około tygodnia. Wiązki ich „afgańskich” listów są nadal przechowywane w rodzinie.
W Afganistanie Aleksander Wasiljewicz wstąpił do partii. Głosowanie odbyło się w okopie, w warunkach bojowych. Za odwagę i bezinteresowną służbę został odznaczony Orderem Czerwonej Gwiazdy. Za jedno ze swoich głównych osiągnięć podczas dwuletniej służby uważa to, że młody dowódca plutonu nie stracił ani jednego żołnierza. Życie wszystkich swoich podwładnych udało mu się uratować. A w miesiącach, kiedy pełnił obowiązki dowódcy kompanii (to był prawie rok), jego oddział stracił tylko jednego żołnierza. Stało się to w dolinie Panjsher, gdzie pluton natknął się na najemników, i on wciąż pamięta imię poległego żołnierza. „Czasami ludzie pytają mnie, ilu wrogów zabiłem w Afganistanie - mówi. - Zawsze odpowiadam, że nie należy liczyć zabitych, ale ocalonych”.
„Patrzymy w tym samym kierunku”
Po powrocie do Grodna Aleksander przeniósł rodzinę do własnego mieszkania i wszyscy razem świętowali parapetówkę. Wkrótce w rodzinie urodziła się córka Julia. „Nasze dzieci są naszą wielką dumą - uśmiecha się Aleksander Wasiljewicz. - Oboje byli świetnymi uczniami, ukończyli szkołę ze złotym medalem. Dima był stałym zwycięzcą olimpiad z wielu przedmiotów i przez długi czas nie mógł wybrać swojego, dopóki nie zatrzymał się na chemii. Zarówno syn, jak i córka wstąpili na uniwersytety w ramach budżetowej formy edukacji. Julia przez osiem lat pracowała jako nauczycielka języka białoruskiego w gimnazjum nr 2, a teraz została przedsiębiorcą, prowadzi własną małą firmę i wychowuje syna. Syn w końcu ukończył Białoruski Uniwersytet Państwowy, obronił pracę doktorską, zbudował dom w Kołodyszczach, zdobył drugie wykształcenie i został informatykiem. Ich rodzina ma czworo dorastających dzieci".
„Mamy wspaniałą rodzinę - mówi Aleksander Wasiljewicz. - Jeszcze w szkole nauczyciele co jakiś czas pytali mnie, jak wychować tak dobrze rozwinięte i zainteresowane nauką dzieci. Nie wahałem się im powiedzieć. Nie mamy samochodu i nadal mieszkamy w dwupokojowym mieszkaniu. Chociaż moje zarobki pozwalały zarówno mnie, jak i mojej żonie, która pracowała w instytucie „Grodnograżdanprojekt”. Ale kiedy pojawiły się dzieci, wydawaliśmy dużo pieniędzy na gry edukacyjne, książki i podróże. Dziś mam w swojej bibliotece ponad tysiąc książek, a 500 podarowałem już mojemu synowi. Teraz zastanawiamy się, z kim się nimi podzielić, aby były czytane i przydatne. I nigdy nie oszczędzamy w stosunku do siebie".
Małżonka w pełni podzielała poglądy męża na życie. Kiedy zapytałam Walentinę Jewgienijewnę, czy trudno było przyzwyczaić się do siebie nawzajem w pierwszych latach ich wspólnego życia, nie od razu nawet zrozumiała pytanie. „Mamy tak wiele wspólnych wartości, zawsze patrzymy w tym samym kierunku, nie było docierania się, była i jest tylko miłość”. Z uśmiechem wspomina pierwszą podróż do Soczi, do krewnych męża, gdzie następnie latali lub podróżowali pociągiem każdego lata. Opowiada o podróży do Paryża pierwszym autobusem turystycznym, który jechał tam z Grodna. O wspólnych wypadach na lodowisko lub basen, wycieczkach na łono natury. „Zawsze dobrze się razem bawiliśmy - podsumowuje. - I teraz wieczorami nie zamykamy się we własnych sprawach, możemy razem grać w gry planszowe, dyskutować o przeczytanych książkach, i przynajmniej raz dziennie staramy się usiąść razem przy stole, przy obiedzie lub kolacji".
Zapytany o rodzinne tradycje, Aleksander Wasiljewicz odpowiada teraz z uśmiechem: „Pamiętacie, oczywiście, filmową historię o facetach, którzy 31 grudnia poszli do łaźni. A w „szalonych latach dziewięćdziesiątych” zawsze wsiadałem do pociągu w przeddzień Nowego Roku i jechałem do Moskwy. Wracałem jak Dziadek Mróz, z torbą pełną zakupów. Dzieciom niczego nie brakowało. Nigdy nie mieliśmy skromnego stołu, uważałem i nadal uważam, że to święty obowiązek ojca i męża".
„To jest nasza ziemia, nasza ulubiona i ojczysta ziemia”
Jak przyznaje Aleksander Wasiljewicz, przez lata życia na Białorusi stał się tu w stu procentach swoim i nigdy nawet nie myślał o przeprowadzce. Bycie patriotą jest dla niego świadomą odpowiedzialnością. „Moja żona jest Białorusinką, urodziła się w Kazachstanie. Ja dorastałem w Soczi. Ale nigdy nie mieliśmy żadnych pytań na ten temat, i teraz oczywiście też nie. Ludzie wszystkich narodowości czują się na Białorusi równi. Tu jest mój dom, nasze dzieci i wnuki - mówi. - To jest nasza ziemia, nasza ulubiona i ojczysta ziemia. Najstarsi wnukowie Artem i Maksim mają szesnaście i piętnaście lat, Andriej i Weronika uczęszczają do szkoły. Najmłodsza Wika poszła w tym roku do pierwszej klasy. Zapytaliśmy ją, jak było w szkole? Odpowiedź po prostu zachwyciła: „Babciu, dziadku, w szkole - cudownie! Świetnie! Wspaniale!” Ona lata dookoła i to jest wspaniałe! Najważniejsze, że żyjemy w pokoju”.
Jego ojciec walczył w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej i wrócił do domu dopiero w 1948 roku. Syn również miał okazję bronić interesów Ojczyzny z bronią w ręku. I teraz dobrze rozumie sytuację na świecie i znaczenie naszej jedności. Dużo spotyka się z uczniami i młodzieżą, aktywnie działa w Radzie weteranów okręgu oktiabrskiego w Grodnie, bierze udział w telekonferencjach z rosyjskimi kolegami, w konferencjach międzynarodowych i robi wiele dla zachowania pamięci historycznej o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej.
Uważa 17 września za jedno z najważniejszych świąt. „Bardzo szanuję naszego Prezydenta Aleksandra Łukaszenkę, jest silnym przywódcą i dlatego żyjemy w niezależnym, pokojowym kraju” - powiedział.
Po zakończeniu rozmowy z międzynarodową parą pomyślałam: „kwestia narodowa” nie została w niej poruszona. Najprawdopodobniej dlatego, że w ogóle nie istnieje. Jest kochająca rodzina, spokojny i cichy kraj, szczęśliwe życie. Jakie mogą być pytania?
Lilia NOWICKAJA,
BELTA