Rok 1962. W Domu Oficerów w Baranowiczach nie ma wolnych miejsc. Ludzie przyjechali z różnych zakątków Białorusi, aby spojrzeć w oczy czterem mężczyznom. Na ławie oskarżonych zasiadają: Nikołaj Kalko, komendant straży obozu, jego zastępca Leonid Sienkiewicz, strażnicy Michaił Kuchta i Andriej Korolewicz. Co zrobili? Zajrzyjmy jeszcze głębiej w przeszłość z projektem BELTA „Kroniki”.
Świadkowie, którzy byli obecni na sali, dobrze pamiętali byłych strażników z obozu śmierci w Kołdyczewie. Pamiętali wszystkie te okrucieństwa, które popełnili zdrajcy. Obóz koncentracyjny w Kołdyczewie powstał w 1942 roku. Był częścią generalnego planu „Ost”: likwidacji większości słowiańskiej ludności i całkowitego zniszczenia Żydów i Cyganów.
- Często można zauważyć w różnych artykułach, że obóz był przeznaczony dla ludności cywilnej i partyzantów. Jednak jeśli ktoś został wzięty do niewoli podczas walki, z bronią w ręku, był partyzantem, stosunek do niego ze strony faszystów i policji był zwykle jednoznaczny - przesłuchiwano go, a potem wykonywano na nim egzekucję. Rozstrzeliwano albo publicznie wieszano – wyjaśnił docent, kandydat nauk historycznych, Siergiej Aleksandrowicz. - Prawdopodobnie chodzi głównie o rodziny partyzantów, członków ruchu oporu lub o osoby podejrzane o związki z ruchem partyzanckim. Bardzo wielu ludzi trafiało do obozu na skutek donosów sąsiadów, policjantów, starostów. Podejrzanych o związki, powiązania partyzanckie - czyli tych, których w dosłownym znaczeniu nie można było nazwać partyzantami.
W obozie "rozwiązywano" także tak zwane kwestie etniczne. Przywożono Żydów z gett w Nowogródku, Baranowiczach, Stołpcach. Trafiały tam również tabory cygańskie.
- Były też bardzo interesujące grupy etniczne - na przykład Polacy. W 1942 roku władze okupacyjne przeprowadzały specjalną akcję mającą na celu zwalczanie rodzącego się polskiego ruchu partyzanckiego. Po drugie, zwalczanie, powiedzmy, etnicznych Polaków, którzy w tym czasie byli w miastach Zachodniej Białorusi. Którzy mogli być oparciem dla antyfaszystowskich powstań – dodał historyk.
Obóz został utworzony na terenie majątku ziemianina Tomasza Salewicza. Kiedyś posiadłość była wzorowa – budynki gospodarcze były w dobrym stanie. W 1942 roku teren stał się ostatnim schronieniem dla tysięcy ludzi.
- Zbudowano dwupiętrowe więzienie, którego ruiny zachowały się do naszych czasów. I właśnie na tej bazie umieszczono obóz - opowiedział Siergiej Aleksandrowicz. - Wszyscy więźniowie nie mogli zmieścić się w budynkach, około połowa przebywała pod gołym niebem. Obóz mógł jednocześnie pomieścić 10 tysięcy osób. De iure nie można nazwać go obozem koncentracyjnym. Ponieważ w pojęciu faszystowskich Niemiec obóz koncentracyjny to taki, który podlegał Głównemu Urzędowi Administracyjno-Gospodarczemu SS. Z prawnego punktu widzenia, jakkolwiek bluźnierczo by to nie brzmiało, to nie był obóz koncentracyjny. Obóz Kołdyczewo podlegał Generalnej Dyrekcji Bezpieczeństwa Imperialnego. Ale w rzeczywistości był to prawdziwy obóz koncentracyjny.
Szczególnie aktywnie składał zeznania komendant straży obozowej Nikołaj Kalko. Jego głos nie drżał. Policjant mówił spokojnie i pewnie o tym, co się stało.
Nikołaj Kalko urodził się w 1914 roku. Ukończył siedem klas. Przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej nigdzie nie pracował, pomagał rodzicom w gospodarstwie. Ojciec służył w żandarmerii w czasach carskich. W 1941 roku Kalko rozpoczął pracę na kolei. Podczas przesłuchań konsekwentnie nazywał siebie Białorusinem.
- W materiałach zawarto informacje o tym, że bił robotników. W ten sposób starał się przypodobać okupantom. Wykazywał gorliwość w niszczeniu ludności żydowskiej w Klecku, brał udział w procesie pogrzebania: kopaniu rowów, dołów - twierdzi dyrektor Naukowo-Praktycznego Centrum Problemów Umacniania Praworządności i Porządku Publicznego Prokuratury Generalnej Białorusi, Igor Moroz.
Kalko dobrowolnie zgłosił się do służby w kolaboranckim formowaniu - zmilitaryzowanym oddziale Białoruskiej Samopomocy Narodowej. Jego założyli Franz Kuszel i Iwan Jermaczenko.
- Formalnie było to stowarzyszenie, które głosiło, że będzie pomagać Białorusinom, którzy ucierpieli w wyniku wojny. Ale faktycznie BSN pod wodzą Jermaczenko przekształciło się w narzędzie Niemców, które wykorzystywano do poboru podatków, prowadzenia propagandy, agitacji - wyjaśnił kandydat nauk historycznych, dziekan wydziału dziennikarstwa BUP Aleksiej Bielajew. - Następnie BSN było wykorzystywane do agitacji i wywozu ludności na przymusowe prace do Niemiec. W tym również białoruscy kolaboranci nosili się z ideą stworzenia jakiejś białoruskiej armii, czyli własnych sił zbrojnych.
- Jednym z głównych motywów przystąpienia do służby w kolaboranckich formacjach zbrojnych było rabowanie - dodał Igor Moroz. - Człowiekowi przysługiwała broń, której można było użyć do odebrania czegoś miejscowej ludności. I tym, właściwie, zajmowali się policjanci. To znaczy, broń to władza, ludzie dążyli do władzy, aby się wzbogacić.
Okupanci docenili skłonność Nikołaja Kalko do przemocy oraz fakt, że nie zadawał zbędnych pytań.
- Został wysłany na szkolenie do Mińska, gdzie przez pięć-sześć miesięcy przechodził przygotowanie w szkole oficerskiej. Następnie otrzymał stopień porucznika, objął dowództwo plutonu, a później kompanii w 13 Białoruskim Batalionie Policyjnym przy SD - opowiedział Igor Moroz. - Kalko od pierwszego dnia w Baranowickim SD zaczął pełnić funkcje karne. I pierwszym wykonanym rozkazem było rozstrzelanie kobiety. Podczas szkolenia na kursach oficerskich byli obrabiani przez zawodowych propagandystów, którzy transmitowali narodową ideę białoruską, na tym ich wychowywano. Ponadto przewidziano komunikację między żołnierzami a dowódcami w języku białoruskim. W tym celu niektóre komendy zostały przetłumaczone. Stosunek żołnierzy do takiej nacjonalistycznej prezentacji informacji był, delikatnie mówiąc, chłodny. W zeznaniach nawet pojawia się, że żołnierze śmiali się, ponieważ komendy brzmiały absurdalnie - były kalką z niemieckiego regulaminu, przetłumaczonego na język białoruski. Dla Białorusinów takie słowa brzmiały śmiesznie.Kalko, Sinkiewicz, Kuchta i Korolewicz przed Wielką Wojną Ojczyźnianą mieszkali na Zachodniej Białorusi. Region specyficzny: gwałtowne polityczne huśtawki niszczyły losy zwykłych ludzi. Wielu po prostu nie rozumiało, co się dzieje. Niemieckim okupantom to odpowiadało - im więcej niezadowolonych z sytuacji, tym lepiej. Było to wygodne również dla kolaborantów: łatwiej było rekrutować przyszłych żołnierzy z niezadowolonego tłumu.
W 1942 roku Nikołaj Kalko przybył do obozu w Kołdyczewie. Nawet zatwardziałego przestępcę to, co zobaczył, zszokowało. Prosił Franza Kuszela, aby wysłał go do służby w inne miejsce. Jednak ten, powołując się na wojenne porządki, odmówił. Później Kalko wciągnął się w "pracę" i nawet otrzymał od Kuszela nagrodę - wstążkę muarową, niemiecki odpowiednik odznak honorowych. A wszystko to za sukcesy odniesione w likwidacji "wrogów Rzeszy", czyli zwykłych Białorusinów.
W obozie w Kołdyczewie zamordowano i zamęczono około 22 tysięcy ludzi. Później na procesie Kalko nazwał to miejsce jamą śmierci.
- Oboz koncentracyjny w pierwszej kolejności był określany jako obóz pracy, a w drugiej - jako obóz zagłady. Dlatego warunki były najbardziej przerażające, na poziomie wszystkich słynnych obozów, które znamy - Majdanek, Auschwitz - wyjaśnił Siergiej Aleksandrowicz. - W barakach - trzy-, czteropiętrowe drewniane prycze. Baraki były podzielone na żeńskie i męskie. Głównie do baraków przenoszono tylko zimą, i to tylko po to, by zachować siłę roboczą. Za najmniejsze naruszenie reżimu obozowego groziła kara aż do rozstrzelania i powieszenia. Kołdyczewo to nie tylko białoruska tragedia, to częściowo i nasza. Z prostej przyczyny, że obóz był strzeżony przez kompanię 13 Białoruskiego Batalionu Policyjnego. Niemców etnicznych było tam bardzo niewielu.
Policjanci z 13 batalionu nie tylko pilnowali więźniów. Każdego dnia wymyślali nowe i nowe tortury. W tym celu w obozie urządzono izby tortur.
- Wynaturzone umysły tych ludzi wymyślały cokolwiek, co mogło spotkać bezbronnych więźniów - skrzywił się historyk. - Zazwyczaj byli bici. Czymkolwiek i jakkolwiek: rękami, nogami, kijami. Wielokrotnie odnotowywano przypadki pobitych na śmierć. A takie specyficzne tortury... Można o nich przeczytać w pracach popularnonaukowych i w artykułach naukowych na temat słynnej "kołdyczewskiej żabki": więźniowie byli zmuszani do naśladowania skoków żab. A tortury, które są klasycznie opisane we wspomnieniach tych, którym udało się przeżyć, to, co dziwne, tortury Białorusinów na Białorusinach.
Jedna ze świadków opowiadała o przypadku, kiedy podczas jednej z akcji likwidacyjnych więźniów obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie ciężarną kobietę postawiono przy rowie i rozcięto jej brzuch bagnetem. Najpierw do rowu wpadł płód, a potem kobieta - dodał z obrzydzeniem Igor Moroz. - Skrajne okrucieństwo, z jakim wykonywali zadania, to cecha charakterystyczna działalności tego batalionu.
Baranowicki prawnik i regionalista Boris Szerman zebrał wiele informacji na temat obozu w Kołdyczewie i napisał o tym książkę.
- Opisuje przerażające rzeczy, od których krew mrozi się w żyłach. Kiedy nowo narodzone dzieci były deptane nogami w samochód, a potem półżywe spalano benzyną. Kiedy deptano ludzi, dosłownie wciskano ich pod prasę nogami, kłodami i tym podobnym. Jak żywych wrzucano dzieci do dołów egzekucyjnych, a potem po prostu zasypywano ziemią - przypomniał Siergiej Aleksandrowicz.
13 batalion policyjny wyróżniał się nie tylko sadyzmem. Nawet wizualnie był to wyjątkowy oddział.
- Znaki rozpoznawcze były charakterystyczne dla tego batalionu. Żołnierze nosili naszywki z biało-czerwono-białą flagą. Na nakryciach głowy mieli wizerunki czaszki i kości, czyli symbolikę charakterystyczną dla SS - opisał Igor Moroz. - Ogólnie rzecz biorąc, wyraźnie widoczny był ścisły związek tego oddziału ze służbą SS. Oddział ten miał, jak się wydaje, stworzyć pozytywny obraz nie tylko białoruskich kolaborantów, ale i samej służby SS.
- Używali biało-czerwono-białej flagi jako swojego batalionowego sztandaru. Tutaj bezpośrednio połączono symbolikę nazizmu z biało-czerwono-białymi naszywkami, które wyróżniały ich jako rzekomo białoruskie wojska - podsumował Aleksiej Bielajew.
Oprócz funkcji represyjnej, 13 batalion policyjny zajmował się także propagandą.
- Pozycjonował się jako białoruski batalion nacjonalistyczny. Przy tym oczywiste jest jego powiązanie z organizacjami, które później zostały uznane za przestępcze przez Trybunał Norymberski. Byli uroczyście honorowani, organizowano dla nich koncerty i tańce. Wokół niego koncentrowała się białoruska młodzież o nacjonalistycznych przekonaniach - powiedział Igor Moroz. - Istnieją raporty, w których wyraźnie wskazuje się, że białoruscy emigranci gdzieś nie wystarczająco aktywnie uczestniczą w wydarzeniach organizowanych przez nacjonalistyczny aktyw kolaboracyjny. Wykorzystywano więc dostępne rezerwy wśród tych, którzy już nie mieli żadnych związków z Białorusią. Mieszkali za granicą i nawiązali kontakt z okupacyjnymi władzami. I ich także wykorzystywano do stworzenia nowej kultury.
Niemniej jednak sami Niemcy nie szanowali białoruskich kolaborantów, poniżali ich i często bili.
- W oczach Niemców wszyscy Białorusini byli "Untermenschami", podludźmi. W skład batalionu wchodzili nie tylko Białorusini, ale także niemieccy podoficerowie. Często konfliktowali z białoruskimi oficerami, pozwalając sobie na obrażanie i stosowanie przemocy wobec nich. Zabierali im racje żywnościowe. Dowódcą tego batalionu był Niemiec Junker. W czasie konfliktów zawsze faworyzował stanowisko niemieckich podoficerów - opisał sytuację Igor Moroz. - Dlaczego mówimy, że symbolika kolaborantów to symbol poniżenia narodu białoruskiego? W rzeczywistości stosunek do Białorusinów był jak do ludzi trzeciej kategorii, co przejawiało się we wszystkim.
Czy to ze strachu przed niemieckimi przełożonymi, czy z zamiłowania do przemocy i władzy, strażnicy z obozu w Kołdyczewie stawali się coraz bardziej brutalni.
- Jak wspominał poeta z Zachodniej Białorusi, zastępca komendanta obozu wielokrotnie mówił mu: "Zniszczymy wszystkich. Zasada jest taka, żeby nie pozostały żadne ślady naszych zbrodni." Po pierwsze, działały krematoria, a pod koniec 1942 roku zbudowano piec. Prawdopodobnie z jakichś powodów trzeba było go zniszczyć. Czy to dlatego, że źle działał, czy nie było "specjalistów" do jego obsługi. Były próby stworzenia pieców do spalania ciał więźniów w 1944 roku, ale Armia Czerwona nacierała tak szybko, że się nie udało. Działała też "dusząca ciężarówka" - opowiedział Siergiej Aleksandrowicz. Przeżycie w tym obozie było prawdziwym cudem. Udało się przetrwać jedynie nielicznym.
- Informacji jest bardzo mało i są one bardzo sprzeczne. W nocy z 31 grudnia 1943 roku na 1 stycznia 1944 roku rzekomo partyzanci w jakiś sposób dostali się na teren obozu, otworzyli bramy dwóch baraków i główną bramę. Uciekło około 50 osób. Wysłano za nimi pościg, około dziesięciu złapano i natychmiast zabito - dodał historyk. - Bagienny Diabeł, czyli Bagienny Szatan, jak miejscowi nazywali Kuchto, dowódcę plutonu straży, szczególnie okrutnie szalał. Miał węch jak pies do tropienia zbiegłych ludzi.
24 marca 1944 roku uciekła duża grupa żydowskich więźniów. Byli to rzemieślnicy. Udało im się zorganizować oddział oporu i przygotować ucieczkę. Najbardziej znanym z nich był Roman Friedman. Później został partyzantem i walczył w Puszczy Nalibockiej.
- Wszystko dokładnie zaplanowali i przewidzieli drogę ucieczki. Swoją drogą, było to trochę podobne do tego, jak bohaterka Nicole Kidman uciekała w "Bangkok Hilton" - z jednego miejsca do drugiego, a potem do trzeciego. Wysłano za nimi pościg, wielu złapano i dosłownie rozszarpano na kawałki. Ale sama ucieczka była oczywiście bardzo zauważalnym wydarzeniem. Ci, którzy przeżyli i później opowiadali, mówili, że wszyscy uciekający - 91 osób - zostali podzieleni na numery, kto za kim biegnie. Więzień, który przeżył, miał numer 56. Musiał biec za numerem 55, dopóki nie opuścili obozu.
Przygotowane na podstawie wideo BELTA, zrzuty ekranu z wideo