Młodzi badacze proponują uczniom wyruszyć w heroiczną podróż do przeszłości poprzez fascynującą grę planszową „Ścieżka bohaterów. Białoruscy partyzanci”. „Białoruskaja dumka” postanowiła wypróbować tę grę wraz z dwoma z czterech jej twórców – naukowcami z działu najnowszej historii Białorusi Instytutu Historii NAN: pracownikiem naukowym, magistrem nauk historycznych Anną Krumplewską oraz głównym pracownikiem naukowym, kandydatem nauk historycznych, docentem Aleksandrem Baranowskim. Naszym celem jest sprawdzenie, ile można dowiedzieć się o życiu partyzantów w mniej niż 10 ruchach w grze.
Wystarczy spojrzeć na planszę gry „Ścieżki bohaterów”, aby od razu zrozumieć, dlaczego nasz kraj nazywany jest krajem partyzantów. Jest to mapa współczesnej Białorusi, a jej większa część pokryta jest obszarami, na których działali ludowi mściciele. Wszystkie te lokalizacje mają swoje nazwy, zazwyczaj związane z okolicą. Twórcy gry są szczególnie dumni z tego faktu: dzięki archiwalnym dokumentom i publikacjom swoich kolegów jako pierwsi w historiografii podpisali każdą strefę partyzancką. Przed młodymi białoruskimi naukowcami nikt tego jeszcze nie zrobił! Rozgrywka, zaplanowana na 28 ruchów, rozpoczyna się w obwodzie witebskim – miejscu naprawdę symbolicznym dla ruchu partyzanckiego.
– Chociaż pierwsze oddziały w BSRR pojawiły się w obwodach pińskim i poleskim, masowy rozwój nastąpił właśnie na północy – wyjaśnia Anna Krumplewska. – Witebsk na zawsze pozostanie w historii wyjątkowym miejscem. W samym środku wojny, w lutym 1942 roku, żołnierze Armii Czerwonej zdołali przełamać niemiecki front na odcinku aż 40 kilometrów! Razem z partyzantami utrzymywali ten korytarz przez osiem miesięcy. Historycy nazwali go Bramą Surażską, a ludność – drogą życia. I nie bez powodu! Przez nią dostarczano broń i amunicję na tyły, przerzucano grupy rozpoznawcze i dywersyjne, oddziały partyzanckie i, co najważniejsze, ewakuowano lokalnych mieszkańców. Dzięki Bramie Surażskiej uratowano dziesiątki tysięcy ludzi!
„Wybranie tylko czterech spośród ponad 90 Bohaterów Związku Radzieckiego (partyzantów i członków ruchu oporu)
do naszej gry nie było łatwe”.
W obwodzie witebskim oddziały partyzanckie zaczęły się formować dosłownie zaraz po rozpoczęciu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej – w lipcu 1941 roku. Jednym z takich oddziałów dowodził Minaj Szmyrew, znany jako baćka Minaj. Przed wojną pracował jako dyrektor fabryki kartonu. Hitlerowcy nazwali Szmyrewa bandytą numer jeden i obiecali za jego głowę ogromną nagrodę – 50 tysięcy marek, a także dom, działkę, krowę i konia. Ale nikt nie zdecydował się go wydać.
Kiedy to nie zadziałało, naziści zmienili taktykę. Wzięli jako zakładników czworo dzieci Szmyrewa i obiecali je zabić, jeśli sam się nie podda. Dzieci przewieziono do Suraża, a po pewnym czasie rozstrzelano. Dla Minaja Szmyrewa była to ogromna osobista tragedia. Jak wspominali inni partyzanci, bardzo przeżywał tę stratę.
Od tego czasu zemsta stała się jedynym sensem życia baćki Minaja. Jego starsza córka przed śmiercią przekazała mu notatkę, w której prosiła: „Tato, nie martw się o nas, nie słuchaj nikogo, nie idź do Niemców. Jeśli cię zabiją, będziemy bezsilni i nie pomścimy cię. A jeśli nas zabiją, tato, to ty się za nas zemścisz”. Mówi się, że przez całą wojnę Szmyrew nosił tę notatkę blisko serca, w kieszeni na piersi, i bezlitośnie wykonywał polecenie córki.
Anna, w geście szacunku dla tej legendarnej postaci, wzięła figurkę baćki Minaja, aby przejść z nią drogą bohaterów. A nam z Aleksandrem Baranowskim przypadł zaszczyt towarzyszyć trzem innym wybitnym postaciom: Wasilijowi Korżowi, Piotrowi Maszerowowi i Kirillowi Orłowskiemu.
„Przyznaję, że wybór tylko czterech spośród ponad 90 Bohaterów Związku Radzieckiego (partyzantów i członków ruchu podziemnego) do naszej gry nie był łatwy – przyznaje Anna. – Każdy z nich dokonał czegoś niezwykłego. Długo zastanawialiśmy się i doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie przedstawić partyzantów z różnych zakątków Białorusi, ponieważ cały kraj stanął w obronie Ojczyzny, i mieszkańcy wszystkich regionów byli zjednoczeni w tym dążeniu.
I to nie są tylko słowa, ale potwierdzona rzeczywistość. W latach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej do ruchu partyzanckiego w Białorusi wstąpiło około 374 tysięcy osób. Często całe rodziny wstępowały do oddziałów. Ci, którzy pozostali na wsi, pomagali, jak mogli: zdobywali i przekazywali cenne informacje, dzielili się żywnością i odzieżą.
„Na naszej ziemi ruch partyzancki był naprawdę masowy, ludowy” – zauważa Aleksander Baranowski.
Bierze do ręki figurkę Piotra Maszerowa, wyjaśniając swój wybór:
„Po pierwsze, jesteśmy rodakami, obaj pochodzimy z Sennenszczyzny. Po drugie, studiowałem na Uniwersytecie Państwowym w Witebsku, noszącym imię P.M. Maszerowa. Po trzecie, podziwiam Piotra Mironowicza za jego odwagę i umiejętność strategicznego myślenia. Opracował i przeprowadził wiele kluczowych operacji, w których sam brał udział. Weźmy na przykład wysadzenie mostu przez Drissę – ważnego przejścia, przez które niemieckie wojska przemieszczały się do oblężonego Leningradu. Nawet zajmując wysokie stanowiska partyzanckie, Maszerow nie przestał osobiście uczestniczyć w walkach.
Historyk opowiada, że wojna przyniosła Piotrowi Maszerowowi, podobnie jak Minajowi Szmyrewowi, osobistą tragedię.
– Jesienią 1942 roku w Rossonach brutalnie torturowano matkę Piotra Mironowicza i inne kobiety, mając nadzieję, że wydadzą tajemnice partyzantów. Ale one nie uległy. Daria Pietrowna została rozstrzelana przez nazistów – z goryczą podsumowuje naukowiec.
Piotr Maszerow jest prawdziwą gwiazdą wśród uczniów, którzy mieli już okazję wypróbować grę „Ścieżka bohaterów. Partyzanci Białorusi”. Znają go nawet najmłodsi, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z lekcjami historii Wielkiej Wojny Ojczyźnianej.
– Na pewno słyszeli o Piotrze Mironowiczu od starszych: babć, dziadków, rodziców – przypuszcza Aleksander Baranowski. – W końcu partyzant, który później został pierwszym sekretarzem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Białorusi, był naprawdę bardzo kochany i szanowany przez lud.
Tak się złożyło, że dwaj inni twórcy gry – magister nauk historycznych Dmitrij Liszaj i asystentka Daria Jewmeńczyk – nie mogli do nas dołączyć. Dlatego trafiły mi się figurki Wasilija Korża i Kirilla Orłowskiego. I wiecie, to bardzo symboliczne. Łączyło ich nie tylko miano Bohatera Związku Radzieckiego i silna przyjaźń na całe życie, ale także to, że po wojnie obaj przejęli kierownictwo nad kołchozami.
Orłowski, nawiasem mówiąc, osobiście poprosił Józefa Stalina, aby pozwolił mu stanąć na czele słabo prosperującego gospodarstwa rolnego w rodzinnej wsi Myszkowicze. Kirill Prokofjewicz chciał być użyteczny dla kraju nawet po tym, jak ciężkie rany pozbawiły go słuchu i prawej ręki – partyzancki lekarz amputował ją zwykłą piłą, bez żadnego znieczulenia.
Korż przybył do kołchozu w 1953 roku, wcześniej był zastępcą ministra gospodarki leśnej BSRR. I w ciągu zaledwie kilku lat przekształcił ten kołchoz w jeden z najlepszych w kraju.
Postanowiła rozpocząć grę od Wasilija Zacharowicza. W końcu to on zebrał jeden z pierwszych oddziałów partyzanckich w BSRR. I wyobraźcie sobie, że już 28 czerwca 1941 r., na samym początku Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, dał faszystom pierwszą walkę partyzancką!
Teraz za pomocą kostki określamy, kto pierwszy pójdzie ścieżką bohaterów. Wypadło Annie! Dzięki niej baćka Minaj ze swoim oddziałem spokojnie posuwa się o sześć pól po Witebsku. Za nimi idą Maszerow i Korż. Nawiasem mówiąc, Piotr Mironowicz zatrzymał się w Rossońsko-Oswieiska strefie partyzanckiej.
- Maszerow był tu w czasie wojny - potwierdza Aleksander Baranowski. - Jego oddział działał właśnie w tej strefie. Przed wojną Piotr Mironowicz uczył fizyki i matematyki w szkole w Rossonach.
Hitlerowcy niejednokrotnie próbowali zniszczyć Rossońsko-Oswiejską strefę partyzancką. Walki o nią toczyły się bez przerwy od czerwca 1942 r. Terytorium przechodziło z rąk do rąk - to faszystom, to naszym. W lutym 1943 r. stało się spaloną ziemią: wrogowie spalili tu wiele wiosek wraz z mieszkańcami. Na Rossońszczyźnie hitlerowcy przeprowadzili kilka dużych operacji karnych, w tym "Zimową magię". W sumie w powiecie zginęło ponad 20 tys. cywilów.
"Nie dążyliśmy do stuprocentowej historycznej dokładności".
Oddział pod dowództwem Wasilija Korża sprytnie prześlizgnął się przez niebezpieczne terytorium strefy Rossońsko-Oswiejskiej. Teraz przenosi się do Orszy, gdzie na mapie gry jest widoczna ikona samolotu.
- To lotnisko partyzanckie - wyjaśnia Anna Krumplewska. - Jeśli gracz tu trafi, to jakby leci dwa pola do przodu.
Natychmiast dodaje, że umieszczenie lotniska partyzanckiego w tym miejscu na planszy jest warunkowe.
- Nie dążyliśmy do stuprocentowej dokładności historycznej - mówi Aleksander. - W grze planszowej jest to po prostu nierealne. Wyobraźcie sobie, że na Białorusi było około 40 partyzanckich lotnisk i placówek, nawet wyjątkowe lodowe nad jeziorem Czerwonym. Wszystko na karcie po prostu by się nie zmieściło.
Ale nie można było zignorować lotnisk partyzanckich w grze o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. W końcu miały ogromne znaczenie w utrzymywaniu łączności partyzantów z Wielką ziemią.
- Samoloty dostarczały wszystko, co niezbędne: broń, leki, żywność, amunicję, gazety - mówi Aleksander Baranowski. - A z powrotem tym samym transportem wywożono rannych, dzieci, starców.
Badacz podkreśla: kiedy mówimy o lotniskach u partyzantów, trzeba zrozumieć, że wcale nie jest to to, co obecnie sobie wyobrażamy. W tych strasznych latach czterdziestych rolę lotnisk często pełniły przystosowane tereny wśród bagien lub pól. Weźmiemy na przykład słynną wyspę Zysłow. W rzeczywistości nie jest to wcale wyspa, ale piaszczysty kopiec w pobliżu wioski Staroseki w obwodzie mińskim. Lotnisko to budowali sami partyzanci wraz z miejscowymi mieszkańcami, łącząc się w milicję ludową. Wiedzieli najlepiej, jak dotrzeć suchymi ścieżkami na tę "wyspę" otoczoną bagnami. Pracowali niestrudzenie i zrobili to w ciągu zaledwie dwóch miesięcy. Wszyscy robili razem: ścinali drzewa, karczowali pnie, wyrównywali ziemię, ciągnęli gruz i piasek na Zysłow.
- Specjalnie wyszkoleni ludzie kierowali taką budową w całej BSRR. Wrzucano ich do oddziałów partyzanckich, głównym zadaniem było zbudowanie pasa startowego. Potem nadzorowali starty i lądowania. Potrafili zapalić światła tak, aby samolot ich widział, a wrogowie nie - mówi Aleksander Baranowski.
Niestety, w grze planszowej Ścieżka bohaterów gracze stanęli przed nieprzyjemnym zjawiskiem: nikt nie był w stanie dostać się na pole z lotniskiem partyzanckim, które pozwoliłoby im awansować o dwie pozycje do przodu. Oznacza to, że każdy z nas ryzykuje, że znajdzie się na polu zaznaczonym złowieszczym, migoczącym płomieniem.
- Ten symbol w grze oznacza operację karną - wyjaśnia Aleksander Baranowski. - Umieściliśmy go na mapie Mohylewszczyzny, ponieważ to tutaj w czerwcu 1942 r. naziści przeprowadzili jedną z największych akcji karnych na terytorium Białorusi. W powiecie kirowskim 15 czerwca naziści spalili wioskę Borki i kilka sąsiednich wiosek wraz z mieszkańcami, 21 czerwca - wioskę Zbyszyn. W sumie zginęło ponad dwa tysiące osób - zostali rozstrzelani lub spaleni żywcem.
Dla graczy trafienie do pola z ogniem oznacza to samo, co dla mieszkańców wiosek ponad osiemdziesiąt lat temu - nieuchronną zagładę. Postać "spalona" w grze zostaje wyeliminowana.
Ale dzisiaj los sprzyja partyzantom. Minaj Szmyrew, Piotr Maszerow i Wasilij Korż z powodzeniem omijają niebezpieczne pole, a następnie strefę Połocko-Lepelską, którą historycy nazywają republiką partyzancką. Do początku 1944 r. wojska niemieckie nawet bały się tu wejść, dopóki nie pojawiła się potrzeba nawiązania łączności 3. armii czołgowej z tyłem wzdłuż szosy Witebsk-Lepel-Parafianowo. Naziści przeprowadzili trzy duże operacje karne, aby oczyścić ten obszar. Następnie wybuchła 25-dniowa bitwa, w której obie strony poniosły ogromne straty. Jednak wśród zabitych nie było ani jednego bojownika z oddziałów Szmyrewa, Maszerowa czy Korża - nigdy nie byli w strefie Połocko-Lepelskiej podczas wojny.
- Uwaga, zbliżamy się do magazynu amunicji i broni - informuje nas Anna Krumplewska.
I rzeczywiście, legendarni partyzanci prawie zbliżają się do Oszmian, gdzie, zgodnie z warunkami naszej gry, przechowywany jest prawdziwy skarb.
- W czasie wojny znalezienie takiego magazynu jest darem losu, ponieważ partyzantom ciągle brakowało broni. Wydobywali ją głównie w bitwach, odbierając wrogowi lub znajdując na polu bitwy. Ale oddział tego samego Korża, który zaczynał od sześćdziesięciu ludzi, pod koniec 1942 r. wzrósł do dwóch tysięcy. Spróbuj dostarczyć broń takiej armii! A wśród partyzantów byli prawdziwi mistrzowie - inżynierowie, kowale. Udało im się zebrać broń z części uszkodzonych karabinów i pistoletów, łącząc je i dopracowując. Powstały prawdziwe domowe arcydzieła, z których niektóre można teraz zobaczyć w muzeach - mówi Aleksander Baranowski.
Niestety w naszej grze z amunicją żaden gracz nie miał szczęścia. To jest zła wiadomość. Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję na szczęście i chronić każdy nabój, aby nie wpaść na wroga w nadchodzących turach. Mijamy strefę po strefie, i przed nami jest pole, na które nikt nie chce się dostać.
- To rozformowanie brygady - wyjaśnia młody naukowiec, wskazując na czerwony krzyż na planszy. - Kto tu trafi, musi wrócić na start, żeby zebrać swoją brygadę od nowa.
Nasze dzielne oddziały partyzanckie pokonały połowę drogi do Brześcia. Choć są dość zmęczone, nadal zmierzają do mety. Wasilij Korż miał dziś więcej szczęścia niż inni: trafił na pole, na którym czekał cenny ładunek – żywność.
- Gratulacje! - wykrzykuje z uśmiechem Aleksander Baranowski. - Zdobycie magazynu z prowiantem lub otrzymanie go od miejscowych mieszkańców to wielkie szczęście. Najczęściej partyzanci musieli polegać na tym, co dały im lasy: jagody, grzyby, ryby i dziczyzna.

Sami żołnierze żartowali, że ich kuchnia to wieczna niepewność – raz jest pełno, raz pusto. Ciepły posiłek można było zjeść tylko w obozie, kiedy była przerwa. Ale podczas zadań lub ciągłych przemarszów trzeba było zadowolić się prowiantem polowym. Produktów zawsze brakowało, ale partyzanci nie tracili ducha. Pomagała im w tym pomysłowość: zamiast mięsa używali grzybów, a aromat potraw nadawały dzikie zioła. Wykorzystywano nawet młode pędy sosny i jodły, pokrzywę, a także świeże liście dębu i porzeczki.
Nasze dzielne oddziały partyzanckie pokonały połowę drogi do Brześcia. Choć są dość zmęczone, nadal zmierzają do mety. Wasilij Korż miał dziś więcej szczęścia niż inni: trafił na pole, na którym czekał cenny ładunek – żywność.
- Gratulacje! - wykrzykuje z uśmiechem Aleksander Baranowski. - Zdobycie magazynu z prowiantem lub otrzymanie go od miejscowych mieszkańców to wielkie szczęście. Najczęściej partyzanci musieli polegać na tym, co dały im lasy: jagody, grzyby, ryby i dziczyzna.

Sami żołnierze żartowali, że ich kuchnia to wieczna niepewność – raz jest pełno, raz pusto. Ciepły posiłek można było zjeść tylko w obozie, kiedy była przerwa. Ale podczas zadań lub ciągłych przemarszów trzeba było zadowolić się prowiantem polowym. Produktów zawsze brakowało, ale partyzanci nie tracili ducha. Pomagała im w tym pomysłowość: zamiast mięsa używali grzybów, a aromat potraw nadawały dzikie zioła. Wykorzystywano nawet młode pędy sosny i jodły, pokrzywę, a także świeże liście dębu i porzeczki.
„Połączenie z oddziałami Armii Czerwonej! Daje prawo do wykonania trzech kroków do przodu”.
Podczas gdy oddział Korża cieszył się zasłużonym odpoczynkiem, żołnierze Szmyrеwa szybko posuwali się do przodu w grze planszowej. Wystarczyło kilka ruchów, aby znaleźli się na polu oznaczonym czerwoną gwiazdą gdzieś w okolicy Narowli.
„Połączenie z oddziałami Armii Czerwonej! Daje prawo do wykonania trzech kroków do przodu. Raz, dwa, trzy – i już jestem na mecie!” – wykrzyknęła z uśmiechem Anna Krumplewska, grająca za baćkę Minaja.
Przyznała, że komuś gra może wydawać się zbyt prosta, ale zostało to zrobione celowo. Autorzy oparli się na najbardziej zrozumiałym i przystępnym mechanizmie „gier planszowych”, aby mogli w nią grać wszyscy, od najmłodszych do najstarszych. Początkowo „Droga bohaterów” była testowana na własnych dzieciach – uczniach młodszych klas. Nawet im gra wydawała się fascynująca i niezbyt skomplikowana. Oznacza to, że dzięki niej można zapoznać się z białoruskimi partyzantami niemal od pierwszej klasy.
- Staramy się przekazać każdemu dziecku, nawet najmłodszemu, prawdę o wojnie. Naszym celem jest wzbudzenie szczerego zainteresowania tymi wydarzeniami. Proszę sobie wyobrazić: dziecko, które trafiło żetonem na „specjalną strefę” „Operacja karna”, samo zechce zrozumieć, czym jest ta zbrodnia i dlaczego wyeliminowała jego postać z gry. Albo, widząc „Lotnisko partyzanckie”, zdziwi się: okazuje się, że samolot można było wylądować na maleńkiej polanie pośrodku bagien – opowiada Aleksander Baranowski. – Chcieliśmy, aby dzieci były ciekawe: kim są Korż, Maszerow, Orłowski, Szmyrew? Aby poprzez historie tych Bohaterów Związku Radzieckiego zrozumiały, jak ogromny wkład wnieśli partyzanci w Wielkie Zwycięstwo i jakim kosztem je osiągnęli. Przecież historia tego samego baćki Minaja, który odmówił poddania się hitlerowcom, nawet gdy zaproponowali mu życie jego dzieci w zamian, nie jest odosobnionym przypadkiem. Byli też inni dowódcy partyzanckich oddziałów, którzy musieli poświęcić swoje rodziny. Nie wykorzystali swojej szczególnej sytuacji, aby wywieźć bliskich, chociaż niektórzy mieli taką możliwość. W ten sposób dowódcy podkreślali, że wszyscy są równi. Było to niezwykle ważne dla utrzymania morale oddziałów, ponieważ ewakuacja rodzin wszystkich bojowników była po prostu niemożliwa.
„Połączenie z oddziałami Armii Czerwonej! Daje prawo do wykonania trzech kroków do przodu. Raz, dwa, trzy – i już jestem na mecie!” – wykrzyknęła z uśmiechem Anna Krumplewska, grająca za baćkę Minaja.
Przyznała, że komuś gra może wydawać się zbyt prosta, ale zostało to zrobione celowo. Autorzy oparli się na najbardziej zrozumiałym i przystępnym mechanizmie „gier planszowych”, aby mogli w nią grać wszyscy, od najmłodszych do najstarszych. Początkowo „Droga bohaterów” była testowana na własnych dzieciach – uczniach młodszych klas. Nawet im gra wydawała się fascynująca i niezbyt skomplikowana. Oznacza to, że dzięki niej można zapoznać się z białoruskimi partyzantami niemal od pierwszej klasy.
- Staramy się przekazać każdemu dziecku, nawet najmłodszemu, prawdę o wojnie. Naszym celem jest wzbudzenie szczerego zainteresowania tymi wydarzeniami. Proszę sobie wyobrazić: dziecko, które trafiło żetonem na „specjalną strefę” „Operacja karna”, samo zechce zrozumieć, czym jest ta zbrodnia i dlaczego wyeliminowała jego postać z gry. Albo, widząc „Lotnisko partyzanckie”, zdziwi się: okazuje się, że samolot można było wylądować na maleńkiej polanie pośrodku bagien – opowiada Aleksander Baranowski. – Chcieliśmy, aby dzieci były ciekawe: kim są Korż, Maszerow, Orłowski, Szmyrew? Aby poprzez historie tych Bohaterów Związku Radzieckiego zrozumiały, jak ogromny wkład wnieśli partyzanci w Wielkie Zwycięstwo i jakim kosztem je osiągnęli. Przecież historia tego samego baćki Minaja, który odmówił poddania się hitlerowcom, nawet gdy zaproponowali mu życie jego dzieci w zamian, nie jest odosobnionym przypadkiem. Byli też inni dowódcy partyzanckich oddziałów, którzy musieli poświęcić swoje rodziny. Nie wykorzystali swojej szczególnej sytuacji, aby wywieźć bliskich, chociaż niektórzy mieli taką możliwość. W ten sposób dowódcy podkreślali, że wszyscy są równi. Było to niezwykle ważne dla utrzymania morale oddziałów, ponieważ ewakuacja rodzin wszystkich bojowników była po prostu niemożliwa.
Aleksander Baranowski jest przekonany, że pamięć o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej powinna pozostać żywa, niezależnie od upływu lat. Zauważa, że dziś, podobnie jak dawniej, wydarzenia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej stanowią splot bohaterskich i tragicznych kart w historii narodu białoruskiego.
– Dla weteranów Dzień Zwycięstwa zawsze był świętem ze łzami w oczach – mówi historyk. – Wspominali swoich towarzyszy, którzy nie dożyli tego dnia, a było ich bardzo wielu. Oczywiście już wcześniej mówiono o milionach poległych na naszej ziemi, ale nigdy nie używano określenia „ludobójstwo narodu białoruskiego”. Wiedzieliśmy o istnieniu obozów koncentracyjnych, ale starano się nie pokazywać nakręconych tam materiałów filmowych. Z jednej strony nie chciano ranić uczuć ludzi i niepokoić przeszłością, z drugiej zaś traciliśmy ważny emocjonalny element historycznej prawdy.
Naukowiec uważa, że my i nasi rodzice mieliśmy szczęście, ponieważ o wojnie dowiadywaliśmy się od jej uczestników i świadków. Widzieliśmy, jak trudno było im wspominać. Ale nasze dzieci nie usłyszą już tych historii, przerywanych łzami i długą ciszą, potrzebną do zebrania sił i kontynuowania opowieści. A bez tego nie da się naprawdę poczuć całej tragedii naszego narodu, która dotknęła praktycznie każdą rodzinę. Nie ominęła ona również samego Aleksandra Baranowskiego. Jego pradziadek został powołany na front, ale wkrótce jego ślady zaginęły. Do dziś figuruje on na listach zaginionych bez wieści. Młodemu naukowcowi nie udało się wyjaśnić losów swojego krewnego, pomimo długich godzin spędzonych w archiwach w poszukiwaniu wzmianek o pradziadku w raportach wojennych.
– Dla weteranów Dzień Zwycięstwa zawsze był świętem ze łzami w oczach – mówi historyk. – Wspominali swoich towarzyszy, którzy nie dożyli tego dnia, a było ich bardzo wielu. Oczywiście już wcześniej mówiono o milionach poległych na naszej ziemi, ale nigdy nie używano określenia „ludobójstwo narodu białoruskiego”. Wiedzieliśmy o istnieniu obozów koncentracyjnych, ale starano się nie pokazywać nakręconych tam materiałów filmowych. Z jednej strony nie chciano ranić uczuć ludzi i niepokoić przeszłością, z drugiej zaś traciliśmy ważny emocjonalny element historycznej prawdy.
Naukowiec uważa, że my i nasi rodzice mieliśmy szczęście, ponieważ o wojnie dowiadywaliśmy się od jej uczestników i świadków. Widzieliśmy, jak trudno było im wspominać. Ale nasze dzieci nie usłyszą już tych historii, przerywanych łzami i długą ciszą, potrzebną do zebrania sił i kontynuowania opowieści. A bez tego nie da się naprawdę poczuć całej tragedii naszego narodu, która dotknęła praktycznie każdą rodzinę. Nie ominęła ona również samego Aleksandra Baranowskiego. Jego pradziadek został powołany na front, ale wkrótce jego ślady zaginęły. Do dziś figuruje on na listach zaginionych bez wieści. Młodemu naukowcowi nie udało się wyjaśnić losów swojego krewnego, pomimo długich godzin spędzonych w archiwach w poszukiwaniu wzmianek o pradziadku w raportach wojennych.
„Wielka Wojna Ojczyźniana – najważniejszy i pouczający rozdział w historii Białorusi”
Wielu uważa, że Białorusini powinni zostawić w przeszłości wydarzenia Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ponieważ minęło już ponad 80 lat. Jednak historyk Aleksander Baranowski jest innego zdania. Jest przekonany, że właśnie teraz, jak nigdy dotąd, ważne jest, aby mówić o tej wojnie.
„Czas działa na niekorzyść prawdy” – zauważa rozmówca. „Młodzież czerpie informacje głównie z mediów społecznościowych i internetu. Jest tam wiele filmów, w których bohaterowie i sama wojna są przedstawieni w bardzo kontrowersyjny sposób. Coraz częściej można spotkać się z fałszowaniem danych i faktów dotyczących heroicznych i tragicznych wydarzeń z historii naszej Ojczyzny”.
Według historyka różnica w postrzeganiu wydarzeń Wielkiej Wojny Ojczyźnianej między pokoleniami wynika nie tylko ze sposobu przekazywania informacji, ale także z jej jakości. Wcześniej ludzie dowiadywali się o wojnie z gazet, czasopism i telewizji, gdzie autorzy dokładnie sprawdzali źródła. Dzisiaj każdy może stworzyć filmik z zniekształconą interpretacją, nie popierając go argumentami ani odniesieniami do wiarygodnych źródeł. Ponadto sztuczna inteligencja jest w stanie generować zdjęcia i filmy nie do odróżnienia od rzeczywistości.
- Ale prawda jest taka, że Wielka Wojna Ojczyźniana to najważniejszy i pouczający rozdział w historii Białorusi - podkreśla Aleksander Baranowski. - To przypomnienie o tym, że chciano zniszczyć nasz naród. Nie możemy zapominać, jaki los nas czekał. Tylko w ten sposób możemy naprawdę docenić obecną niepodległość naszego kraju i prawo do samodzielnego decydowania o swoim losie.
Elena Kryłowa, magazyn „Biełaruskaja Dumka”. Zdjęcie: Nikołaj Pietrowа, z archiwum BELTA
Według historyka różnica w postrzeganiu wydarzeń Wielkiej Wojny Ojczyźnianej między pokoleniami wynika nie tylko ze sposobu przekazywania informacji, ale także z jej jakości. Wcześniej ludzie dowiadywali się o wojnie z gazet, czasopism i telewizji, gdzie autorzy dokładnie sprawdzali źródła. Dzisiaj każdy może stworzyć filmik z zniekształconą interpretacją, nie popierając go argumentami ani odniesieniami do wiarygodnych źródeł. Ponadto sztuczna inteligencja jest w stanie generować zdjęcia i filmy nie do odróżnienia od rzeczywistości.
- Ale prawda jest taka, że Wielka Wojna Ojczyźniana to najważniejszy i pouczający rozdział w historii Białorusi - podkreśla Aleksander Baranowski. - To przypomnienie o tym, że chciano zniszczyć nasz naród. Nie możemy zapominać, jaki los nas czekał. Tylko w ten sposób możemy naprawdę docenić obecną niepodległość naszego kraju i prawo do samodzielnego decydowania o swoim losie.
Elena Kryłowa, magazyn „Biełaruskaja Dumka”. Zdjęcie: Nikołaj Pietrowа, z archiwum BELTA

ENERGIA ATOMOWA
